Przekroczyliśmy po raz pierwszy w historii symboliczną granicę biliona złotych długu publicznego. Rządzący mówią, że to bezpieczne w relacji do rosnącego PKB. Ale fakt systematycznego bezwględnego wzrostu ciężaru długu grozi tym, że w wypadku spadku dynamiki PKB, albo – nie daj Boże – recesji proporcja zacznie szybko się zmieniać na niekorzyść, bo długu nikt nie ma zamiaru realnie spłacać, zresztą jak na całym świecie.
Leszek Balcerowicz zapewne ma gorzką satysfakcję, że pomimo jego wieloletnich ostrzeżeń i widocznego w centrum Warszawy licznika dług publiczny pokonał granicę, przy której zrobiło się o nim głośno. Jednak z długiem publicznym jest jak z cholesterolem: dla przeciętnego obywatela go nie ma, bo go nie widzi w swoim portfelu. A na wydruk z analizy z wynikiem można wzruszyć ramionami. Tak jak robią ludzie w reakcji na abstrakcyjne pojęcie długu publicznego. Ponieważ nie wyciągają z portfeli pieniędzy na jego spłatę, tylko robi to państwo z podatków, to tego nie widzą. Zatem pozostają w słodkiej nieświadomości.
Przy tym dość przykrym rekordzie długu warto zadać sobie kilka pytań. Po pierwsze: czy bilion to dużo czy mało? Nominalnie to bardzo dużo, trudno nawet sobie wyobrazić ile wagonów wypakowanych po sufit banknotami trzeba by podstawić, aby zmieścił się bilion. To tama sama abstrakcyjna kwota jak dla wielu miliard, różni się jedynie liczbą zer na końcu. Niemniej z faktu nominalnego wzrostu zadłużenia płynie kilka wniosków i obaw. Otóż prof. Dariusz Filar podczas Europejskiego Kongresu Finansowego w Sopocie powiedział, że przez ostatnie trzy lata dołożono 110 mld zł długu. Oznacza to tylko jedno: że wzrost gospodarczy rzędu 4-5 proc. wcale nie jest wykorzystywany do spłaty części zobowiązań (no bo kiedy nie spłacać, jak wtedy gdy z kasą państwa jest dobrze), ale wręcz do pogłębiania długu. Zatem nasz „cud gospodarczy” ostatnich lat nie do końca wynika z potencjału kapitałowego naszego kraju, bo w dużej mierze jest jednak finansowany na kredyt. Tu ścierają się dwie szkoły ekonomii. Pierwsza, że rosnącym długiem można żyć, pod warunkiem, że rośnie gospodarka i jest z czego go obsługiwać. I taką filozofie wyznaje nasze państwo, dodajmy nie tylko za obecnego rządu, ale także poprzedniego. Sprytnym usprawiedliwieniem takiego życia na kredyt jest relacja długu do PKB. Idę o zakład, że wymyślili go ci, którzy lubią relatywizować dług i płynące z tego zagrożenia (największym jest spłata długu, skądinąd wydająca się „oczywistą oczywistością”. Pod tym względem co poniektórzy publicyści i ekonomiści ryzykują nawet pogląd, że… dług spada. Oczywiście pod względem relacji do PKB. O tym, że Polska jest bezpieczna w zadłużaniu się świadczy fakt, że relacja do PKB wynosi ok. 48 proc., co jest na tle unijnym rzeczywiście niewiele, bo jesteśmy poniżej 60 proc. kryterium z Maastricht, nie mówiąc już o unijnych rekordzistach w rodzaju Grecji (ponad 150 proc.), Włoch czy Portugalii (ponad 100 proc.). Sęk w tym, że relacja czegokolwiek do PKB wygląda dobrze, kiedy PKB rośnie, a staje się śmiertelną pułapką – kiedy spada. Tam właśnie stało się w Grecji, która po wejściu do strefy euro rozpoczęła festiwal zadłużania się (w niespełna dekadę potroiła dług), a kiedy jej gospodarka runęła w przepaść straciła możliwość obsługi długu, który z ratingu inwestycyjnego stał się „śmieciowym”. Przykład Grecji powinien być dla wszystkich ostrzeżeniem, czym może być ślepa wiara w bezpieczeństwo relacji długu do PKB. To także przestroga, że jeśli zbankrutować może państwo strefy euro, to równie dobrze każde inne z Unii.
Niestety, świat zdaje się nas zachęcać do dalszego zadłużania. Globalna gospodarka jest obecnie znacznie bardziej zadłużona niż przed kryzysem finansowym w 2008 r. Wówczas dług globalny wynosił 105 bln dolarów i do połowy 2017 r. doszedł do 169 bln dolarów, nie notując po drodze ani jednego roku spadku, nawet w pokryzysowym 2009 r. Strach w Europie wzbudzają Włochy, które do oddania mają 2,3 biliona euro, a relacja długu do PKB aż 133 proc.
Dlatego naprawdę warto patrzeć na nominalne zadłużenie i zahamować tempo jego wzrostu, bo i Grecja, i Włochy też były kiedyś „bezpiecznie” zadłużone. A jak mawia słynny inwestor giełdowy, kiedy przychodzi odpływ widać, kto pływał goły.