Jeśli wyścig w obniżaniu stóp procentowych to jedyny sposób na pobudzenie światowej gospodarki, to właśnie dochodzimy do ściany, za którą może być już tylko kolejny kryzys. Tylko, że nikt nie będzie mieć recepty jak z nim walczyć, skoro amunicja została wystrzelana.
Polityczna presja na Fed wywierana przez prezydenta USA Donalda Trumpa zapewne poskutkuje pierwszą od kryzysu finansowego obniżką stóp procentowych, co będzie miało ogromny wpływ na całą światową gospodarkę, a przede wszystkim pozostałe banki centralne, które uczestniczą w wyścigu o jak najniższe stopy procentowe. Dotyczy to nawet strefy euro, gdzie Europejski Bank Centralny zdawałoby się, że z powodu wpływów niemieckich powinien prowadzić najbardziej konserwatywną politykę monetarną. A jednak tak się nie dzieje – być może już po wakacjach zobaczymy we Frankfurcie decyzje o obniżce stóp lub skupie aktywów.
Skutki działania Fed można porównać do zasady kuli bilardowej, gdy bila z napisem „USA” uderza w inne, to one także muszą zmienić położenie i zmienia się całą sytuacja strategiczna na stole bilardowym, czyli w globalnej gospodarce. Stopy idą w dół nie dlatego, aby przeciwdziałać kryzysowi, bo go nie ma ani w USA, ani w strefie euro, ale aby podtrzymać wzrost gospodarczy i w dużej mierze są motywowane politycznie. Banki centralne zostały postawione już nie tylko w roli strażnika inflacji, ale także strażnika wzrostru gospodarczego. I tak naprawdę znalazły się w pułapce, bo z jednej strony muszą dbać o wartość pieniądza, a z drugiej przymykać oko lub wręcz stymulować jego psucie, bo tak tylko można określić dodruk pieniędzy. Co prawda wywołuje on jak na razie jedynie inflację aktywów (akcje, obligacje, nieruchomości) i nie przekłada się na bolesną dla konsumentów inflację CPI. Ale w każdej chwili może pojawić się „czarny łabędź”, który wywoła szok inflacyjny także na poziomie konsumenckim. Najbardziej prawdopodobny jest szok związany z wydarzeniami geopolitycznymi (wojna na poziomie regionalnym) lub wystrzałem cen ropy. Ale dopóki to nie nastąpi, to banki centralne i politycy mogą żyć w przekonaniu, że stopy można swobodnie obniżać, i nie ponosić za to żadnych większych konsekwencji.
W globalnym świecie, w którym rządzi handel, rządy zdają sobie sprawę, że w dużej mierze o tym, ile uda im się wytworzyć i ile wyeksportować, przesądza kurs walutowy. Im mocniejsza waluta, tym większe problemy z eksportem. Im słabsza, tym bardziej konkurencyjne wyroby. Zatem nikomu już nie zależy na mocnej walucie, lecz na jej osłabianiu, aby utrzymać jak najwyższe tempo wzrostu gospodarczego i nie doprowadzić do wściekłości wyborców, bo w kolejnych wyborach mogą oni zagłosować na opozycję. Tyle, że sytuacja, w której wszyscy grają na osłabienie swoich walut jest błędnym kołem, bo im bardziej osłabiają swoją walutę, tym bardziej dopingują innych, aby poszli w ich ślady i przebili ich w licytacji na słaby pieniądz.
W ten sposób doszliśmy do sytuacji, w której nadzwyczajne środki zaradcze na kryzys, jakimi są obniżki stóp procentowych, stały się stałymi elementami polityki gospodarczej, a ich stosowanie odbywa się także przy całkiem przyzwoitej koniunkturze gospodarczej. I dochodzimy do fundamentalnego pytania: co zrobią banki centralne, mimo rekordowo niskich stóp procentowych dojdzie do prawdziwego kryzysu? Dalsze obniżanie ceny pieniądza nie będzie wchodziło w grę, a prawdopodobnie wzrośnie zagrożenie inflacją. I to jest pytanie za „milion dolarów”, na które ktoś w przyszłości odpowie.