Kryzys rządowy we Włoszech stawia pod znakiem zapytania dalsze losy jednej z największych gospodarek strefy euro obciążonej długiem, którego nie uniesie w razie kryzysu, co grozi rozpadem strefy euro
Upadek rządu premiera Giuseppe Conte to tylko wierzchołek góry lodowej włoskich problemów, które narastają od kryzysu greckiego w latach 2010-2012, okraszonych dojściem do władzy populistów w ostatnich wyborach parlamentarnych. Z jednej strony mamy rosnące zadłużenie, a z drugiej niechęć do jakichkolwiek działań mających na celu uzdrowienie chwiejącej się gospodarki, tylko populistyczne pomysły na rozdawnictwo, które może rozsadzić budżet państwa.
A że jest się czego bać, dowodzą liczby, które dla Włoch oznaczają praktycznie balansowanie na krawędzi kryzysu finansowego. W tym miejscu warto przypomnieć sytuację, jaka miała miejsce w okresie kryzysu greckiego w latach 2010-2012. Grecja zbankrutowała, ponieważ żyła na kredyt, nie podejmowała żadnych reform strukturalnych, a spadek PKB obnażył słabość gospodarki i zmienił postrzeganie relacji długu. W efekcie rentowności obligacji wzrosły do poziomu, który stał się niemożliwy do obsługi, a co za tym idzie państwo faktycznie zbankrutowało. Faktycznie, bo w praktyce jego wypłacalność została zachowana dzięki kilku programom pomocowym zorganizowanym w pośpiechu przez Unię Europejską, a także „hair cutting”, czyli obcięciu części greckiego długu. Kuracja była tak dotkliwa, że społeczeństwo mocno zubożało, wielokrotnie cięte były emerytury, a bezrobocie osiągnęło rekordowe poziomy. W kolejnym etapie kryzys rozlał się na strefę euro i w podobnym schemacie zaczęły bankrutować kolejne gospodarki: w Portugalii i Irlandii. Przekroczenie przez obligacje rentowności 10 proc. oznaczało, że państwa traciły możliwość obsługi zadłużenia po tak wysokich cenach i musiały się zwrócić o pomoc do specjalnego funduszu powołanego w ramach strefy euro wartego ok. 750 mld euro. Pakiety pomocowe były na tyle niewielkie, że fundusz mógł sobie z tym poradzić. Sęk w tym, że upadające gospodarki były małe i można je było uratować. W przypadku Włoch jest inaczej.
W poprzedniej odsłonie kryzysu w 2012 r. Włochy (oraz Hiszpanię) uratowały tak naprawdę nie żadne reformy gospodarcze, lecz Europejski Bank Centralny, który rozpoczął skup ich obligacji (dyskusyjna kwestią pozostaje czy nie złamał swojego mandatu). W przypadku Włoch i Hiszpanii „progiem bólu” rentowności było 7 proc. i właśnie przy tej granicy zainterweniował EBC. W efekcie problem został doraźnie rozwiązany, ale na dłuższą metę nie.
Przez kilka lat od interwencji EBC Włochy nie zrobiły strukturalnie nic, co pomogłoby zrewitalizować gospodarkę i ograniczyć życie na kredyt. A wręcz przeciwnie, bo – gdzie jak gdzie – ale we Włoszech nie ma przyzwolenia społecznego na jakiekolwiek zaciskanie pasa, czego dowody Włosi dają w wyborach. Dlatego zamiast rządu reformatorskiego do władzy doszli czyści populiści, którzy zaproponowali dalsze zadłużanie państwa i nie liczenie się z możliwościami budżetu. Sęk w tym, że coraz więcej sygnałów wskazuje, że gospodarka włoska może wpaść w gigantyczne kłopoty, a w razie jej bankructwa nie ma żadnej organizacji na świecie, która byłaby w stanie pomóc państwu obciążonemu długiem ok. 2,3 bln euro, który stanowi ponad 130 proc. PKB. Marnym pocieszeniem jest fakt, że duża część długu jest we włoskich rękach, bo przy tej skali wyprzedaż przez zagranicę łatwo może zepchnąć rentowność poza granicę 7 proc., czyli doprowadzić do bankructwa. Dlatego los Włoch i jej gospodarki jest tak niezwykle ważny w kontekście zachowania strefy euro, ponieważ ich upadek oznaczałby faktycznie koniec wspólnej waluty, przynajmniej w kształcie, który znamy.