Wzrost inflacji w sierpniu ponad szacunki do 2,9 proc. jest kolejnym sygnałem, że pochód cen ma się w najlepsze i wkrótce możemy się przywitać z poziomem 3,5 proc., a być może nawet 4 proc. Rodzi to pytania o zasadność utrzymywania niskich stóp procentowych i możliwość wymknięcia się inflacji spod kontroli.
Każdy konsument widzi robiąc codziennie zakupy lub korzystając z usług, że ceny idą w górę. Tegorocznym motorem napędowym inflacji jest żywność, co widzimy szczególnie po warzywach i owocach, ale swój znaczący wkład inflacyjny ma także cukier, wieprzowina i pieczywo. Najpopularniejszym „winnym” wzrostu jest cen jest tegoroczna susza, ale zaczynamy także odczuwać skutki gigantycznych transferów socjalnych, które w przeważającej mierze idą na konsumpcję. A skoro rośnie popyt, to rosną także ceny. Ma to skutki dla gospodarstw domowych nie tylko pod względem realnej siły nabywczej, ale także dla oszczędności. Dla najmniej zamożnych gospodarstw domowych, w których żywność stanowi podstawę wydatków, odczuwalna w portfelach inflacja może być jeszcze wyższa i sięgać podwójnego, a nawet potrójnego wymiaru oficjalnej. Z kolei dla tych, które są zamożniejsze i stać je na odkładanie oszczędności na lokatach bankowych wysoka inflacja skutecznie zżera zysk, bo jeśli lokata daje np. 2-2,5 proc., to realnie jej posiadacz traci, choć nominalne otrzyma więcej pieniędzy w odsetkach. Do tego dochodzi jeszcze swoista „kara” – konieczność zapłaty podatku Belki od inwestycji, która tak naprawdę przyniosła stratę.
Jednak systematyczny wzrost inflacji to zła wiadomość dla gospodarstw domowych, ale dobra dla… rządu. Otóż im wyższa inflacja, szczególnie powyżej wskaźnika założonego w budżecie, tym wyższe wpływy podatkowe do budżetu państwa. Dlatego każdy rząd po cichu zaciera ręce widząc wzrost cen, oczywiście taki, który nie prowadzi do wymknięcia się spod kontroli.
I tu dochodzimy do kluczowej sprawy: co inflacja 2,9 proc. z potencjałem do wzrostu powinna oznaczać dla polityki monetarnej? Otóż w Polsce cel inflacyjny wynosi 2,5 proc. plus/minus 1 proc. W takim przedziale wahań inflacja nie powinna wzbudzać obaw. A co jeśli dojdzie do scenariusza, kiedy sprawdzi się część prognoz i ceny przekroczą góry próg wahań 3,5 proc.? Standardowo powinna zostać wdrożona polityka pieniężna, która ugasiłaby tlący się inflacyjny pożar. Czyli stopy procentowe powinny pójść w górę. Tyle, że obecnie mamy sytuację, w której o podwyżkach się mówi mało, albo wcale, oficjalnie stopy mają pozostać na dotychczasowym poziomie co najmniej do końca 2010 r., a nawet z RPP dochodzą głosy, że stopy powinny zostać obniżone. To wszystko ma jeden wspólny mianownik: inflacja nie jest traktowana jako poważne zagrożenie do gospodarki, a ewentualne przekroczenie progu 3,5 proc. będzie chwilowe. Tyle, że takie podejście grozi wymknięciem się wzrostu cen spod kontroli jeśli w gospodarce światowej doszłoby do wstrząsu i np. drastycznego wzrostu cen ropy naftowej. Takie scenariusz nie jest jednak przez decydentów polityki monetarnej najwyraźniej brany pod uwagę. Tymczasem wśród ekonomistów można usłyszeć, że inflacja jest jak dżin, którego łatwo wypuścić z butelki, ale bardzo trudno go do niej z powrotem sprowadzić. Niezmienność stóp procentowych ma także aspekt polityczny, bowiem dopiero w połowie przyszłego roku kończy się cykl wyborczy i ewentualny wzrost kosztów kredytów mógłby zostać negatywnie odebrany przez wielu wyborców, którzy są zapatrzeni w sukcesy gospodarcze rządu i korzystają z transferów socjalnych. Dlatego flirt z inflacją jest bardzo niebezpieczny, choć długo może się wydawać, że wszystko jest w porządku i nie trzeba podejmować żadnych kroków, aby z wyprzedzeniem ten flirt zakończyć. Do czasu.