Skokowy wzrost inflacji przy utrzymujących się historycznie najniższych stopach procentowych powoduje, że realnie oszczędzanie w bankach przynosi straty, pogłębiane „podatkiem Belki”, a inwestorzy pompują bańkę na rynku nieruchomości oraz szukają ratunku w indeksowanych obligacjach skarbowych.
Grudniowy wyskok inflacji do 3,4 proc. był zaskoczeniem dla ekonomistów, którzy spodziewali się ostrego wzrostu cen dopiero w styczniu, kiedy w górę poszła akcyza na alkohol, opłaty za wywóz śmieci i ceny energii. Tymczasem mocno podrożała nie tylko żywność, ale także usługi, które długo były hamulcowym w koszyku inflacyjnym. Praca w Polsce drożeje z powodu braku pracowników, ale także z powodów administracyjnych, gdyż w górę idzie płaca minimalna. To wszystko powoduje, że w pierwszym kwartale możemy przywitać się z inflacją rzędu 4-4,5 proc. Pytanie pozostaje otwarte: czy jest to efekt przejściowy – jak chce tego NBP i część analityków – i inflacja z powrotem powróci do poziomu celu inflacyjnego (2,5 proc. +/- 1 pkt proc.), czy też trwale przekroczy próg i RPP będzie zmuszona podjąć kroki.
Na razie sytuację mamy taką, że główna stopa procentowa NBP wynosi 1,5 proc. i jest na niezmiennym poziomie od blisko pięciu lat. To oznacza nie tylko słabe oprocentowanie depozytów, ale także kredytów, w tym hipotecznych. Jeśli przyjmiemy, że średnie oprocentowanie lokat bankowych wynosi np. 1,4 proc., to przy inflacji rzędu 3,4 proc. daje to realnie dwa punkty procentowe straty dla posiadaczy lokat. A że zarabiają nominalnie na lokacie, to przecież jeszcze muszą zapłacić „podatek Belki:, co dodatkowo bije ich po kieszeni i faktycznie zwiększa realną stratę z inwestycji. Zatem dla oszczędzających w bankach ujemne stopy procentowe (mają szansę się utrzymać według szefa NBP do końca kadencji w 2022 roku) oznaczają ni mniej ni więcej realną utratę wartości oszczędności, tym większą, im niższe oprocentowanie proponuje im bank. Każdy kolejny wzrost inflacji z kolei będzie powiększać stratę realną. W ten sposób w praktyce testowane są nich ujemne stopy procentowe, z czego rzesze oszczędzających może sobie nawet nie zdawać sprawy, ponieważ poziom edukacji ekonomicznej w Polsce jest bardzo słaby. Jednak wystarczy, że mniejszość wie o co codzi w inflacyjnej grze ze stopami, aby aktywnie szukali alternatyw dla lokowania swoich pieniędzy, wychodząc z założenia, że „złotówka dziś jest warta więcej niż złotówka jutro” i czystego kapitału nie warto trzymać na lokatach. To jedna z przyczyn wieloletniego boomu na rynku nieruchomości, gdzie Polska jest fenomenem na skalę europejską, pod względem finansowania zakupów za gotówkę. Jak powiedział dr Adam Czerniak na konferencji w mBanku na temat bańki nieruchomościowej, w dużych miastach w I połowie 2019 r. jedynie 40 proc. transakcji było posiłkowanych kredytem hipotecznym, a reszta to gotówka. Biorąc pod uwagę nominalny wzrost cen mieszkań (w zeszłym roku blisko 10 proc.), na rynek nieruchomości przepływają grube miliardy złotych poszukujące dobrej stopy zwrotu, czytaj: przewyższającej nie tylko lokatę bankową, ale także inflację. Przy inflacji rzędu 3-4 proc. najem jest w stanie jeszcze dać realny zysk, ale podwyżka stóp procentowych o ok. 2 pkt. proc. mogłaby opłacalność najmu po prostu zniszczyć.
Jednak nie tylko nieruchomości przyciągają kapitał szukający ochrony przez inflacją. Rekordy bije sprzedaż obligacji indeksowanych do inflacji, których oprocentowanie składa się z marży (rzędu 1-1,5 proc.) oraz stopy inflacji. W najbliższych miesiącach, kiedy będziemy mieli noworoczny pik inflacyjny mogą one okazać się szczególnie chodliwym towarem. Na razie kuleje jeszcze koniunktura giełdowa, dodatkowo wystawiona na szoki zewnętrzne, jak np. skutki rozprzestrzenianie się wirusa z Chin, ale nie można wykluczyć, że wobec niewielu alternatyw dla lokowania kapitału i giełda znajdzie się w końcu w orbicie zainteresowań bardziej wyedukowanych i skłonnych do akceptowania wyższego ryzyka inwestorów.