Podpisując pod koniec września porozumienie między stroną rządową a górniczymi związkowcami wielokrotnie powoływano się na skorzystanie z modelu niemieckiego w transformacji górnictwa. Nie można jednak z tego modelu wybrać tylko co, co nam pasuje, aby maksymalnie przedłużyć żywot kopalń.
Rzadko w Polsce w ciągu ostatnich pięciu lat o Niemczech i ich wzorach można było usłyszeć z ust polityków w pozytywnym kontekście. Chyba, że jeśli już, to w stylu „zróbmy sobie drugą Bawarię”. Dlatego tak interesujące jest powołanie się przez zainteresowane strony na wzór niemiecki dla rozwiązania przyszłości górnictwa w Polsce. Może to wskazywać na porzucenie idei fix polskiej polityki, czyli szukania mitycznej „trzeciej drogi”, skoro gotowe rozwiązania są obok, w tym wypadku za naszą zachodnią granicą. Jednak odkładając na bok kwestie czysto polityczne i ideologiczne warto przeanalizować czym jest tak naprawdę wzór niemiecki i na ile da się go zastosować w Polsce, albo co wybiórczo zechce się z niego wyciągnąć, aby mieć fasadę, a pod spodem co innego.
Rząd pracuje nad umową społeczną z górnikami, która określi zasady i tempo zamykania kopalń. Wiadomo już, że ostatnia kopalnia węgla kamiennego ma zostać zamknięta w 2049 roku. Pracujący obecnie górnicy mają mieć gwarancję, że będą pracować do emerytury, albo zostaną objęci osłonami socjalnymi. Szczegóły umowy społecznej, która musi być notyfikowana przez Komisję Europejską poznamy dopiero poznamy, podobnie jak program dla polskiej energetyki, która nadal w ok. 80 proc. zależna jest od węgla kamiennego i brunatnego. Dlaczego obydwie strony negocjacji powoływały się na model niemiecki? Warto to przeanalizować, aby zrozumieć o co w tym chodzi.
Po pierwsze, Niemcy – pomimo gigantycznego rozwoju Odnawialnych Źródeł Energii – nadal ok. 30 proc. energii pozyskują ze spalania węgla. Oznacza to, że są wielkimi trucicielami, podobnie jak Polska, o czym często w dyskusji o „zielonej” energii się zapomina. A skoro muszą tyle węgla spalać, to skąś go muszą brać. I tutaj mamy pierwszą znaczącą różnicę między Polską i Niemcami: u naszych zachodnich sąsiadów nie działa już żadna kopalnia węgla kamiennego (ostatnia została zamknięta w 2018 roku), cały potrzebny surowiec jest importowany. A jest co importować, bo Niemcy potrzebują rocznie ok. 40 mln ton węgla dla energetyki, z grubsza tyle, co my. Problemem w Niemczech tak naprawdę węgiel brunatny, z którego powstaje wyjątkowo brudna energia, ale za to tania (w wytworzeniu, bez uwzględniania emisji CO2). Zawarte w Niemczech porozumienie w sprawie wygaszenia kopalń dotyczy zatem wyłącznie węgla brunatnego, a u nas kamiennego (stąd też protesty „innych” górników). Niemcy zawali szerokie porozumienie władz federalnych i czterech krajów związkowych, które zakłada, że będzie to proces długotrwały, bo zakończy się dopiero w 2038 roku, a także kosztowny – rekompensaty z tego tytułu dla krajów związkowych wyniosą aż 40 mld euro. Model niemiecki zakłada, że transformacja regionów górniczych musi być długotrwała, nie tylko ze względów ekonomicznych, ale także dbałości o tkankę społeczną, aby nie doszło tam do lokalnej degradacji i skokowego wzrostu bezrobocia. I właśnie o takiej transformacji myślą zapewne u nas związkowcy, którzy powołują się na ten model. To wszystko musi kosztować, więc i rząd, i ze środków unijnych trzeba zabezpieczyć ogromne kwoty, aby Śląsk wyszedł płynnie z ery węgla do nowoczesnego przemysłu, bo przecież nadal pozostanie regionem przemysłowym, a nie stanie się nagle rolniczym.
Model niemiecki zakłada także o wiele szybsze niż w Polsce pożegnanie się z ostatnią kopalnią (2038 vs 2049). I właśnie grzech gry na maksymalne przeciągnięcie żywotności polskich kopalń najbardziej różni nas od modelu niemieckiego. Można jednak założyć, że dynamika zmian gospodarczych będzie tak duża, że zamknięcie kopalń u nas nastąpi znacznie szybciej niż w 2049 roku, kto wie, czy nie wtedy, kiedy w Niemczech. Po prostu węgiel odchodzi do historii, a transformacja gospodarki do zero- i niskoemisyjnej prawdopodobnie będzie szybsza niż nam się wydaje.