Nadal mamy inflację na nieakceptowalnym gospodarczo i społecznie poziomie, a mimo to już rozpoczęły się harce wokół możliwości obniżki stóp procentowych jesienią. Trudno nie dostrzec w tym motywacji roku wyborczego, bo ekonomicznie może być to decyzja jedynie utrwalająca wysoką inflację, szczególnie bazową, a także oddalającą nas od powrotu do celu inflacyjnego w końcówce 2025 roku. Kluczowe decyzje makroekonomiczne podejmowane pod krótkoterminową presją polityczną zawsze się długoterminowo mszczą, a traci na tym społeczeństwo.
Mamy za sobą najwyższy od ponad ćwierć wieku szczyt inflacji, której przyczyny – wbrew oficjalnej propagandzie – wcale nie tkwią wyłącznie w wojnie w Ukrainie oraz pandemii COVID-19, ale swoje źródło mają w luźnej polityce fiskalnej, czyli masowemu rozdawnictwu socjalnemu w celu utrzymania poparcia politycznego (program 500+, dodatkowe świadczenia zwane 13.i 14. emeryturą itd.), oraz błędach w polityce monetarnej, w której przez długi czas przymykano oczy na rosnącą inflację i utrzymywano główną stopę procentową zbyt długo na historycznie niskim poziomie 1,5 proc., a potem na fali covidowej paniki decyzyjnej obniżono do zaledwie 0,1 proc., choć przedsiębiorstwa ani gospodarka tego generalnie nie potrzebowały. Warto przypominać jak mantrę, że problem z dynamicznie rosnącą inflacją zaczął się w Polsce już na przełomie 2019/2020, czyli jeszcze przed pandemią i wojną w Ukrainie, bo wtedy został przekroczony cel inflacyjny.
Za taką krótkowzroczną politykę fiskalną i monetarną zapłaciliśmy inflacją, która stawia nas do dziś – obok Węgier – w czołówce krajów Unii Europejskiej. I gdy w końcu porzucono trzymania się kurczowego prawie zerowych stóp i hasła o „przejściowej inflacji”, okazało się, że potrzeba aż 11. z rzędu podwyżek stóp procentowych z 0,1 proc. do 6,75 proc., aby podjąć walkę z drożyzną. Na tym poziomie się zatrzymano jesienią zeszłego roku, pomimo że jeszcze przez wiele miesięcy różnica w punktach procentowych do inflacji rosła – aż do szczytu w lutym 2023 (18,4 proc.). Obecnie inflacja spowolniła do 11,5 proc., a według prognoz może mieć wielkość jednocyfrową jesienią, być może od września. Czy to wystarczający argument za obniżką stóp procentowych jesienią? Byłaby to decyzja przedwczesna i szkodliwa. Ale już rozpoczęta dyskusja na ten temat, za którą mogą pójść realne decyzje, pokazuje, że ryzyka makroekonomiczne schodzą w roku wyborczym na plan dalszy, zupełnie jak to było na przełomie 2019/2020, gdy hydra inflacji podnosiła swój łeb, a sytuacja została zlekceważona. Warto w tym miejscu przypomnieć podobny kontekst polityczny, ponieważ wówczas zbliżał się gorący okres wyborczy roku 2020, a wiadomo, że wyborcy-kredytobiorcy są bardziej zadowoleni idąc do urn wyborczych z niskimi ratami kredytów, niż rosnącymi, bo mogą wówczas zadać sobie pytanie fundamentalne: „Skoro jest tak dobrze, to czemu jest tak źle?”.
Tym bardziej, że przeciwko zbyt szybkim, zbieżnym z kalendarzem politycznym (także w kolejnym roku), obniżkom stóp przemawia wiele argumentów. np. w firmach nie ustaje presja płacowa, której trudno się dziwić, bo pracownicy chcą utrzymać swoją siłę nabywczą. Rosnące koszty pracy biją za to w konkurencyjność przedsiębiorstw, a dynamika płac po stronie dodatniej względem inflacji jest dla niej naturalną pożywką i wydłuży okres powrotu do celu inflacyjnego. Z kolei wydłużony okres rozchwiania cen rujnuje oszczędności gospodarstw domowych, które dramatycznie tracą na realnej wartości, czyli podatek inflacyjny ma się dobrze. Na wysokiej inflacji od lat za to korzysta rząd, ponieważ sprzyja zwiększaniu wpływów np. z VAT. Zbyt szybka obniżka stóp grożąca utrwaleniem się inflacji na wysokim poziomie sprzyjałaby dochodom rządu i wydłużeniu drogi do zduszenia jej do celu inflacyjnego wcale nie w końcówce 2025 roku, ale nawet może o rok-dwa później. O ile cel inflacyjny nie jest już jedynie pustosłowiem…