Wystarczyła zaskakująca decyzja o znacznej obniżce stóp procentowych w Polsce oraz niepokojąco stawiający na dług projekt budżetu na 2024 rok, aby złoty tak gwałtownie się osłabił, że trzeba było sięgnąć po oręż zapowiedzi, a potem interwencji walutowej co najmniej słownej. To wkraczanie na niebezpieczny grunt, w którym zamiast odpowiedzialnej polityki monetarnej i fiskalnej pobrzękuje się szabelką interwencji walutowej, co może skusić globalnych spekulantów do podjęcia ataku z prawdziwego zdarzenia na złotego, którego może nie wytrzymać jak kiedyś np. funt brytyjski, rubel czy brazylijski real.
Kto nie zwlekał i wyjechał do końca sierpnia na zagraniczne wakacje, ten nie tylko odwiedził ciekawe kraje, ale także uczynił to relatywnie tanio, ponieważ kurs złotego przez letnie miesiące był mocny i często oscylował w przedziale 4,40-4,45 zł za euro, a dolara można było kupić nawet za mniej niż 4 zł. Ale to już historia, bo obecnie za euro płacimy nawet 4,65 zł, a za „zielonego” aż 4,35 zł. Takie diametralne odwrócenie sentymentu do złotego ma przyczyny zarówno zewnętrzne, jak i wewnętrzne, przy czym niestety trzeba przyznać, że samodzielnie w kraju najbardziej – używając przenośni – nawarzono walutowego piwa. Pod względem zewnętrznym kluczowy dla notowań naszej waluty jest eurodolar, a dokładniej kierunek w jakim porusza się kurs. Jeśli amerykańska waluta się umacnia, to złoty generalnie traci. I odwrotnie. Właśnie mamy obecnie taki trend, bo eurodolar od połowy lipca gdy osiągnął szczyt ponad 1,12, powoli, ale konsekwentnie zmierza do parytetu. To oczywiście niekorzystna sytuacja dla złotego, bo euro ciągnie go w dół, ale przecież przeżywaliśmy już w niedalekiej przeszłości wiele takich sytuacji i nie wywoływało to takich turbulencji jak obecnie. Zatem niestety głównych przyczyn trzeba szukać na lokalnym rynku, na którym zbiegły się niekorzystne dla złotego wydarzenia zarówno w polityce monetarnej jak i fiskalnej. Zatem – niczym w katastrofie lotniczej – nie mamy jednej przyczyny, ale zbieg kilku nieszczęśliwych okoliczności.
Spokój inwestorów zagranicznych na rynku walutowym został zburzony, gdy wczytali się w szczegóły budżetu na 2024 rok, który ma jeden wspólny mianownik: idziemy w wielki dług. Mimo że reklamowany jest jako „bezpieczny budżet dla Polski” to niestety taki nie jest, i to z kilku powodów. Po pierwsze zakłada ogromny wzrost deficytu (do prawie 165 mld zł z 92 mld zł w tym roku), a skoro robi się tak wielka dziura, to trzeba ją zasypać długiem. Nowy dług razem z tym do wykupienia (w praktyce zrolowania na nowe papiery) sięgnie aż 420 mld zł (wzrost o prawie połowę rok do roku). Netto trzeba będzie pożyczyć aż 225 mld zł i rodzi się jedno zasadnicze pytanie: kto to kupi? Oczywiście krajowe i zagraniczne instytucje finansowe, z tym że krajowe już nie mają wiele przestrzeni, bo zapakowane są często po sufit obligacjami rządowymi albo z gwarancjami państwa, zatem pozostanie nam proszenie o pieniądze inwestorów zagranicznych, co grozi dalszą dolaryzacją długu i wystawianiem się kraju na ryzyko kursowe. A gracze na rynku długu już teraz każą sobie słono płacić za swoje zainteresowanie polskimi obligacjami, bo papiery dziesięcioletnie mają rentowności blisko 6 proc. Oznacza to, że mamy nie dość, że bardzo wysokie potrzeby pożyczkowe, to dodatkowo pożyczamy niezwykle drogo, co winduje koszty obsługi długu bolesne dla budżetu.
Jednak budżet z wielkim długiem nie wywołałby tak wielkich reperkusji na złotym, przynajmniej na obecnym etapie, gdyby nie szokująca obniżka głównej stopy procentowej do 6 proc. (o 0,75 pkt proc.) i to w sytuacji, gdy inflacji w sierpniu wynosiła nadal ponad 10 proc. Co prawda towarzyszyły temu śmiałe twierdzenia, jakoby już była realnie niższa niż 10 proc. oraz przewidywania o ile poniżej 10 proc. znajdzie się w kolejnych miesiącach, ale jak widać inwestorzy tego – mówiąc kolokwialnie – nie kupili. Zbyt szybkie obniżenie stóp stwarza potężne ryzyko, że inflacja pozostanie z nami na wysokim poziomie bardzo długo, a osiągnięcie celu inflacyjnego 2,5 proc. (plus/minus 1 pkt proc.) przesunie się z nawet i teraz odległego 2025 roku jeszcze na kolejne lata.
Gdy więc ruszyła masowa wyprzedaż złotego i w górę poszły rentowności obligacji, coś trzeba było zrobić. Nie tylko przypomniano, że bank centralny ma możliwości interwencji na rynku walutowym, ale być może to się nawet wydarzyło. Analitycy się spierają co do tego, ale bezsporne za to jest, że doszło do interwencji słownej szefa kluczowego państwowego funduszu oraz wiceministra finansów. Chwilowo poskutkowało, bo o kilka groszy złoty się umocnił do euro i dolara, ale niespokojna sytuacja pozostała. Nie widać jak na razie trendu umacniania się naszej waluty i nastąpił okres szachowania się inwestorów i specjalistów od interwencji walutowych, być może w perspektywie wyborów parlamentarnych już za miesiąc. Patrząc na obecną stabilizację kursu złotego oraz ostatnie wydarzenia warto jednak przypomnieć, że straszenie interwencjami walutowymi lub wcielanie w życie jest bardzo niebezpieczne, bo niestety może przyciągnąć uwagę naprawdę ogromnych spekulacyjnych funduszy „sępich” (vulture fund) i próba sił z nimi niestety nigdy nie kończy się dobrze, o czym świadczą przykłady Wielkiej Brytanii, Brazylii czy Rosji. Po prostu rezerwy każdego banku centralnego są ograniczone, a światowi spekulanci mogą czerpać z ogromnych globalnych zasobów finansowych i stosować różne wyrafinowane instrumenty finansowe. Zatem można zaapelować o roztropność w używaniu słownych albo realnych interwencji walutowych, bo może się to ostatecznie fatalnie dla nas skończyć… W zamian lepiej prowadzić odpowiedzialną politykę monetarną i fiskalną, co wyjdzie nam na zdrowie.