Wrześniowy spadek inflacji konsumenckiej do 8,2 proc. nie rozwiewa czarnych chmur jakie gromadzą się nad polską gospodarką oraz stabilnością cen. Po pierwsze przyczyniły się do tego przedwyborcze „cuda przy dystrybutorach”, po drugie za pasem mamy podwyżki VAT na żywność i cen energii, złoty tanieje w oczach, a przyszłoroczny budżet został uszyty pod ogromny wzrost zadłużenia, czego mogą nie wytrzymać zagraniczni inwestorzy kupujący rządowe obligacje.
Teoretycznie wiadomość na koniec miesiąca jest znakomita: oto inflacja konsumencka (CPI) – według wstępnych danych GUS – spadła we wrześniu do 8,2 proc. z 10.1 proc. w poprzednim miesiącu, co było nawet poniżej prognoz ekonomistów (zarówno w ujęciu rok do roku, jak i miesiąc do miesiąca). Zatem mamy wreszcie wieszczoną inflację jednocyfrową, co jest jakoby usprawiedliwieniem ex post niespodziewanie ostrego cięcia stóp procentowych we wrześniu, właśnie pod oczekiwane mocne spowolnienie cen w tym miesiącu. Taki scenariusz można wykorzystywać propagandowo przeciwko przeciwnikom tańszego kredytu, którzy przestrzegali, że cięcie głównej stopy, i to aż o 0,75 pkt. proc., nijak ma się do poziomu zagrożenia inflacyjnego, a wręcz prowokuje sytuację, gdy podwyższona inflacja zostanie z nami na dłużej, i to nie do 2025 roku, ale nawet rok albo dwa lata dłużej. Ale na tym dobre wieści dla zwolenników łagodzenia polityki monetarnej się kończą, bo za progiem stoją problemy, które w skrajnym wypadku mogą łatwo doprowadzić do sytuacji, gdy… stopy trzeba będzie ratunkowo podnosić zanim osiągnięty zostanie jakże odległy nadal obecnie cel inflacyjny 2,5 proc. (plus/minus 1 pkt proc.). Warto podkreślić, że problemy mają zarówno charakter wewnętrzny, czyli wynikają z bieżących decyzji dotyczących gospodarki, jak i zewnętrznych, na które sternicy gospodarki nie mają wpływu, bo stoją za nimi globalne przepływy finansowe i decyzje najpotężniejszych banków centralnych.
Inflacyjny optymizm na krajowym podwórku ogranicza rychły koniec cenowych cudów na stacjach, gdzie paliwo tanieje pomimo wzrostu cen ropy naftowej oraz umacniającego się dolara. Tania benzyna na wybory powinna przejść do historii wraz z wyborami, a skala i tempo urealnienia cen będą tym bardziej bolesne, im większe naruszenie cen rynkowych miało miejsce. Paliwa są mocnym elementem cenotwórczym, zatem znajdzie to swoje odbicie w inflacji. Podobnie jak przywrócenie stawek VAT na żywność, której „promocyjna” cena w przyszłym roku też się powinna skończyć, wszak będzie już po wyborach i do tego trzeba jednak czymś zapełniać kasę państwa, a nie tylko hojną rękę z niej wydawać. Po trzecie, od początku roku ostro w górę pójdzie także płaca minimalna, a w drugiej rundzie w trakcie 2024, co też zbierze swoje inflacyjne żniwo. Nie mówiąc już o cenach prądu…
Niepokojące sygnały płyną także ze światowych rynków, które mają swoje odbicie w notowaniach złotego i obligacji. Nasza waluta nadal nie może się otrząsnąć z obniżki stóp do 6 proc., co wskazuje, że część inwestorów podważyło zaufanie do polityki monetarnej, a także fiskalnej. Na domiar złego dla złotego na światowych rynkach umacnia się dolar, co zawsze było fatalną wiadomością dla naszej waluty, bo negatywnie odbija się nie tylko na kursie wobec dolara, ale także euro, Jeśli marsz eurodolara będzie kontynuowany w kierunku parytetu, to o dolarze po 4,40 zł i euro 4,60 zł możemy zapomnieć, a przywitać się trzeba będzie z jeszcze słabszym złotym. A to wszystko wpływa oczywiście na inflację, bowiem skoro jesteśmy narodem konsumentów, to sprowadzamy dobra na potęgę, płacąc w euro lub dolarach. Im słabszy złotym, tym większa pożywka dla inflacji. Gdyby można obwinić jedynie eurodolara i politykę pieniężną o spadek kursu złotego, to pół biedy. Niestety, tak dobrze nie jest, bo ogromną rolę odgrywa także niepohamowany apetyt rządu na zadłużanie Polski, które w 2024 roku osiągnie astronomiczne rozmiary. Inwestorzy będą musieli kupić obligacje za rekordowe kwoty, więc rodzi się pytanie czy zechcą oraz po ile. I to może być prawdziwy joker dla inflacji, bo jeśli rentowność obligacji rządowych poszybują w górę (spadną ich ceny), to rykoszetem dostanie złoty i wzrośnie presja inflacyjna mające swoje źródło w kursie walutowym. Ewentualny kryzys obligacyjny może mieć także znacznie głębsze konsekwencje, bo jeśli nastąpi zbiorowa utrata zaufania inwestorów zagranicznych, to mamy gotowy przepis na gospodarczy wstrząs. A że pokazanie przez inwestorów czerwonej kartki rządowi liczącemu, że potrafi bez końca bezkarnie się zadłużać, może się skończyć tym, czego byliśmy świadkami w Wielkiej Brytanii, gdzie kurs funta poleciał na łeb, na szyję, do akcji ratunkowej musiał wkroczyć bank centralny, a pani premier przypłaciła to politycznie utratą stanowiska. To wszystko działo się nie tak dawno i to w kraju o wiele potężniejszym niż Polska, więc twierdzenia, że nic nam nie grozi za błędy w polityce fiskalnej czy monetarnej, nie powinny uspokajać. Nie mówiąc już o ryzyku politycznym po 15 października, na które także inwestorzy zagraniczni będą reagować. W sumie mamy – przy hamującym optymistycznie dla oka we wrześniu tempie wzrostu cen – tyle poważnych zagrożeń na horyzoncie, że cierpnie skóra i trzeba ostrożnie z zachwytami nad jednocyfrową inflacją.