Stoimy przed koniecznością gospodarczą, aby wyrwać warszawską giełdę, i cały polski rynek kapitałowy, z marazmu, w jakim pogrążył się od dekady, w którym prawie kompletnie zatraciła swoją podstawą rolę dla gospodarki: alokację kapitału. Bez tego nie przeprowadzimy ani kosztownej transformacji energetycznej, ani nie wrócimy na ścieżkę wzrostu inwestycji prywatnych, bo krajowe firmy nie mogą jedynie finansować się z banków, rynku długu i private equity. Taki model jest postawieniem na głowie zdrowych filarów rozwoju gospodarki i prowadzi do defektu alokacji kapitału, bo nie tylko go podraża, ale i ogranicza potencjalną dostępność, a także bije w innowacyjność, bez której wpadniemy w tzw. pułapkę średniego rozwoju i nie dogonimy zachodnich liderów.
Kiedy przez długi czas sprawy rynku kapitałowego idą w złym kierunku warto sobie zadać pytanie: jakie miał priorytety, gdy z takim sukcesem tworzono go w latach 90. zeszłego wieku i przez dwie dekady pozytywnie wspierał polską gospodarkę? Początkowo w naturalny sposób był sposobem na prywatyzację najlepszych przedsiębiorstw, aby zmienić strukturę gospodarki opartej na dominacji własności państwowej w PRL-u. Ale już od jesieni 1992 roku wraz z pierwszą ofertą spółki prywatnej „od zawsze” (krakowska Korporacja Gospodarcza Efekt) stał się miejscem pozyskiwania kapitału na rozwój. Kulminacją „mody na giełdę” były lata wielkiej hossy 2004-2007. W miarę upływu czasu firm do sprywatyzowania przez giełdę było coraz mniej, aż w 2015 roku zmieniono całkowicie paradygmat gospodarczy, eliminując prywatyzację i wprowadzając ideowy prymat własności państwowej nad prywatną.
W takiej rzeczywistości giełda i rynek kapitałowy mogły utrzymać jedyną możliwą ścieżkę rozwoju: alokację prywatnego kapitału dla prywatnych firm. Tak się jednak nie stało, a nieliczne wyjątki potwierdzają regułę, że spółki zaczęły stronić od wchodzenia na giełdę z klasycznym IPO polegającym na emisji akcji i pozyskaniu kapitału. Efekt jest taki, że stracono z horyzontu podstawowy cel, do jakiego jest powołana giełda jako platforma obrotu, a rynek kapitałowy jako obszar współpracy inwestorów, emitentów i brokerów.
Dlatego trzeba wrócić do podstaw, czyli alokacji kapitału, bo to jest pierwszy i konstytutywny cel giełdy i rynku kapitałowego. Bez alokacji kapitału rynek można w praktyce zamknąć na kłódkę, skoro nie spełnia swojej podstawowej roli, stając się miejscem skąd spółki uciekają, a te które pozostają – nie są zainteresowane pozyskaniem kapitału i coraz bardziej traktują obecność z uwagi np. na piętrzące się regulacje jako prawdziwy „dopust Boży”. Co najwyżej czasem inwestorzy finansowi wykorzystują giełdę do dezinwestycji. To ważna, ale przecież rola wtórna giełdy, służąca – poza zarobieniu wychodzących właścicieli – zwiększeniu płynności i obiektywizacji wycen, a nie podstawowa, bo firmy, z których się „wychodzi” same nie pozyskują przecież kapitału na inwestycje. Kapitał zakładowy – w imię intensyfikacji rozwoju firmy – nie jest rozwadniany poprzez przyjęcie do akcjonariatu nowych współwłaścicieli, którzy wnoszą swoje środki nie dlatego, że nazwa firmy ładnie brzmi czy produkuje fajne towary, tylko dlatego, że chcą zarobić na swoim kapitale więcej niż lokując np. w bankach czy obligacjach. A zarobić można generalnie na dwa podstawowe sposoby: na różnicach kursowych (jeśli firma się rozwija, to jej akcje mają szansę rosnąć) albo dywidendzie (stopa dywidendy może przewyższać stopę dochodu z lokat, obligacji, a nawet nieruchomości). Dlatego tak ważne jest, aby jak najszybciej powrócić do źródła sensu istnienia giełdy – alokacji kapitału – przesądzającego o jej randze i roli w gospodarce, która w ostatniej dekadzie została zmarginalizowana.
Mamy obecnie wielką potrzebę, aby alokacja kapitału przez giełdę znowu zaczęła funkcjonować. I to z kilku powodów. Po pierwsze od dwóch lat żyjemy w świecie wysokich stóp procentowych, co sprawia, że koszt finansowania dłużnego mocno podskoczył. Po drugie nie ma innego sposobu jak finansowanie poprzez rynek kapitałowy ogromnych wydatków związanych z transformacją energetyczną, ponieważ same banki tego po prostu nie udźwigną, nawet do spółki z funduszami private equity. Po trzecie mamy tak wysoko ubankowioną strukturę oszczędności w Polsce, że marząc o długoterminowym rozwoju musimy osiągnąć co najmniej średnią unijną finansowania gospodarki przez rynek kapitałowy, która wynosi ok. 30 proc. A dystans mamy ogromny do przebycia, bo obecnie w Polsce to jedynie ok. 7-9 proc. Można na to spojrzeć… optymistycznie, jak w przysłowiowej historii z branży obuwniczej: wysłano przedstawiciela do Afryki i zaraportował, że tutaj prawie nikt nie chodzi w butach. Mogło to oznaczać, że albo buty tam nie są zupełnie potrzebne i nie ma co sobie zawracać tym rynkiem głowy, albo że wręcz przeciwnie – potrzeba masy butów, ponieważ są takie potrzeby. Na polskim rynku wiele firm nie ma umownych giełdowych butów (te odchodzące – mówiąc w przenośni – je porzucają i uciekają na bosaka), więc można je skłonić, aby je założyły i wygodnie chodziły. Wtedy ruszy alokacja kapitału przez giełdę, firmy będą się rozwijać, a rynek kapitałowy ponownie będzie powodem do dumy.