Polityka gospodarcza

Przyjęty przez rząd plan budżetowo-strukturalny na lata 2025-2028 zakłada najpierw przekroczenie 60 proc. unijnej granicy długu publicznego do PKB, a potem zejście poniżej tego poziomu w 2030 r. Deficyt ma spaść poniżej wymaganych 3 proc. w 2028 roku. Wszystko wisi na ryzykownym założeniu, że PKB będzie szybko rosło, czyli „wyrastaniu z długu”. Jeśli dojdzie do globalnego kryzysu gospodarczego, jak w 2008 r. w USA, lub kilka lat później w strefie euro, to wszystko weźmie w łeb. Przyszły rok ma być jeszcze na budżetowym luzie, a prawdziwe przykręcenie śruby odczujemy dopiero w latach 2026-2028.

Dług publiczny przybiera coraz bardziej niepokojące rozmiary we wszystkich aspektach: od nominału przez wskaźniki do PKB, a generowany jest zarówno przez bezpośrednie zadłużanie państwa, jak i popularne w ostatnich latach poprzedniego rządu masowe produkowanie ukrytego długu poza kontrolą parlamentarną, czyli emisje długu rządowych instytucji: Polskiego Funduszu Rozwoju i Banku Gospodarstwa Krajowego. Rząd wydawał nagminnie więcej niż zbierał z podatków, a różnicę zasypywał właśnie długiem. W efekcie „dorobiliśmy” się deficytu ponad 5 proc. w 2023 roku, co skończyło się wdrożeniem wobec Polski unijnej procedury nadmiernego deficytu, bo zgodnie z traktatami nie powinien on przekraczać progu 3 proc. Zemściło się wieloletnie psucie finansów publicznych podyktowane polityczną kalkulacją, że można żyć ponad stan i wprowadzać kolejne hojne transfery socjalne, byle tylko wygrać kolejne wybory. To co poprzedni rząd nawarzył, obecny musi wypić, choć wygląda na to, że nie chce zrobić tego od razu, aby nie podejmować niepopularnych decyzji przed wyborami prezydenckimi w 2025. Dlatego przyszłoroczny budżet został tak skrojony, jakby żadnego zbyt dużego deficytu nie było, a wszelkie oszczędzanie można by rozpocząć dopiero od 2026 roku. A w tym i przyszłym będzie on najwyższy od 2010 roku (nie licząc covidowego 2020 roku), zaś potrzeby pożyczkowe rządu mają sięgnąć netto aż 366 mld zł. Projekt budżetu na 2025 dowodzi, że jest typowo wyborczy, tym bardziej, że założono wzrost PKB aż o 3,9 proc., a inflację 5 proc., aby wszystko się zgadzało w arkuszach kalkulacyjnych w dochodach podatkowych, bo przecież bez wyraźnego wzrostu dochodów z VAT, CIT i akcyzy budżet – mówiąc kolokwialnie – nie dowiezie i tak już dużego deficytu.

Ale kiedy 2025 rok minie, odsłoni finanse publiczne jak po przejściu fali powodziowej i trzeba będzie naprawiać wały, czyli wyjść z procedury nadmiernego deficytu, co będzie wymagać działań po stronie zarówno dochodowej, jak i wydatkowej. Przekładając to na prosty język: daniny mają być ściągane w wyższej wysokości (albo poprzez poprawę ściągalności albo nowe podatki), zaś państwo ma zacisnąć pasa, czyli wydawać mniej. Rząd ma na takie dostosowanie według unijnych zasad cztery, albo siedem lat, i właśnie wybrał… cztery. Zejście poniżej 3 proc. granicy deficytu do PKB ma nastąpić już w 2028 roku. A co jeśli pojawi się „czarny łabędź” w światowej gospodarce i dojdzie do załamania jak w 2008 r? Można się pocieszać, że unijne zasady przewidują procedurę wyjścia, czyli zawieszenia procedury nadmiernego deficytu w nazwijmy to umownie  „stanie wyższej konieczności”, co stało się ostatnio podczas pandemii COVID-19. Sęk w tym, że nikt nie wygumkuje w takiej sytuacji coraz gorszych wskaźników budżetowych i zostaną one z nami na lata po powrocie gospodarki do równowagi (w wariancie optymistycznym).

Jak na razie wygląda, że wszystko jeśli chodzi o naprawę budżetu wisi na znanej z poprzedniego rządu piosence o „wyrastaniu z długu”, czyli rozwijajmy się szybko i nieustannie, a wzrost PKB (także dzięki wysokiej inflacji) skutecznie zamaskuje wskaźniki, które w przeciwnym razie mogłyby niepokojąco wzrosnąć. Mimo to relacja długu do PKB wg kryterium unijnego przekroczy w kolejnych latach próg 60 proc. (na koniec przyszłego roku ma zameldować się na poziomie 58,4 proc.) i ma dojść do szczytu w 2027 roku na poziomie 61,3 proc. i drgnie w dół zaledwie o symboliczne 01  pkt proc. w 2028 roku. Oczywiście można by już teraz temu zapobiec, ale wymagałoby to zaciskania pasa budżetowego już w 2025 roku, a tego władza nie chce z powodów politycznych. Zatem mamy zafundowany można powiedzieć pół żartem, pół serio, rok budżetowych wakacji, zanim w 2026 na serio ma rozpocząć się walka z deficytem i zadłużeniem. Zejście z długiem poniżej 60 proc. ma nastąpić dopiero w 2030 roku, a więc bardzo odległej perspektywie, już w kolejnej kadencji parlamentu, aby znowu odroczyć polityczny ból związany z oszczędnościami.