Koniunktura gospodarcza

Niespodziewany spadek konsumpcji prywatnej we wrześniu jest bardzo niepokojącym sygnałem dla całej gospodarki, bo koniunktura od wielu lat leci tak naprawdę na jednym silniku konsumpcji, a inwestycje prywatne kuleją i na tle naszego regionu Europy jesteśmy pod tym względem outsiderami. Dlatego pilne pobudzenie inwestycji powinno być kluczowym celem, bo spowolnienie konsumpcji bije w PKB i oznacza nie tylko niższe wpływy do budżetu. Dla inwestorów kupujących polskie obligacje to sygnał, że mogą żądać wyższych odsetek, co przekłada się na – i tak już wysokie – koszty obsługi długu publicznego.

Dotychczas ekonomiści przyzwyczajeni byli do narzekania na słaby poziom inwestycji prywatnych firm w Polsce, ale specjalnie się tym nie przejmowali, byle tylko „żarła” konsumpcja prywatna, napędzająca PKB, dająca wpływy podatkowe i pchająca całą gospodarkę do przodu. Sprzyjała temu filozofia polityczna wspierania gospodarki właśnie przez gigantyczne transfery socjalne: od programu 500+ (obecnie 800+) przez tzw. 13. i 14. emerytury po mniejsze socjalne prezenty, które były najczęściej aktywowane przed kolejnymi wyborami, aby politycznie obłaskawić wyborców. Jednak gospodarka oparta na stymulowaniu konsumpcji niesie ryzyko, że nawet posiadający środki finansowe mogą w pewnych warunkach chcieć konsumować mniej, aby przeznaczyć pieniądze na inne cele. I choć uważani jesteśmy za naród zaprzysięgłych konsumentów, to wiele wskazuje, że właśnie to ryzyko się zmaterializowało, bo wbrew przewidywaniom analityków sprzedaż detaliczna spadła we wrześniu, i to aż o 3 proc. (w cenach stałych rok do roku) a o blisko 6 proc. względem sierpnia. Kupowaliśmy mniej np. tekstyliów, obuwia, odzieży, mebli, AGD, elektroniki. Lista jest tak szeroka, że trudno mówić o przypadku i lecz trzeba poszukać przyczyny nagłego zahamowania pędu konsumpcyjnego obowiązującego od wielu lat.

Jedną z teorii kryzysu konsumpcji jest chęć odbudowania przez konsumentów oszczędności spustoszonych przez długotrwałą i nieakceptowalną inflację, która dała się wszystkim porządnie we znaki. Nawet jeśli nominalnie na kontach i lokatach nie ubyło, to realnie siłą nabywcza skurczyła się potężnie, bo takie są właśnie skutki podatku inflacyjnego nałożonego na społeczeństwo. W ten sposób zemściło się długie tolerowanie rosnącej inflacji i nie widzenie się polityki fiskalnej z polityką monetarną, bo choć w końcu stopy procentowe poszły dynamicznie w górę, to nie było żadnego ograniczania np. wydatków socjalnych. Skoro w perspektywie były wybory parlamentarne, więc mieliśmy i mrożenie cen energii, i utrzymywanie zerowej stawki VAT na żywność i wiele czysto socjalnych prezentów dla wybranych grup społecznych. A teraz nadszedł czas, gdy Polacy mogą chcieć po okresie pandemicznym realnie odbudować swoje oszczędności, a więc mniej wydawać na towary i usługi. Pokłosiem „strajku” konsumentów jest konieczność znowelizowania tegorocznego budżetu, bo wpływy z VAT nie idą zgodnie z planem, ale trudno się temu dziwić, skoro z jednej strony mamy niższą inflację, a z drugiej konsumenta, który trzyma się za kieszeń.

Oby zahamowanie konsumpcji było chwilowe, ponieważ od lat mamy kiepską strukturę PKB, które jest pchane w górę właśnie przez prywatnych konsumentów, zaś kuleją prywatne inwestycje. Taki model gospodarki jest nie dość, że mało konkurencyjny, to w wypadku schłodzenia sprzedaży detalicznej, może grozić wieloma reperkusjami dla wskaźników np. długu publicznego do  PKB. Jeśli wzrost gospodarczy spowolni, to cała teoria wyrastania z długu weźmie w łeb, bo dług będzie nadal szybko piął się w górę, a tempo PKB będzie za niskie, aby nie pogorszyć wskaźników. O budżecie na przyszły rok można powiedzieć, że wszystko wisi na wzroście PKB o 3,9 proc., bo tylko wtedy wpływy podatkowe  będą na takim poziomie, że wszystko się zepnie. Jeśli konsumpcja siadłaby trwale, to przy równoległym maraźmie w inwestycyjach prywatnych mamy gotowy scenariusz na gospodarcze turbulencje, które dotkną rentowności obligacji oraz złotego. Niestety, pod względem inwestycji prywatnych kiepsko jest od grubo ponad dekady, co limituje nadzieje, że nagle – jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki – przedsiębiorcy zaczną inwestować. Ich ostrożność widać na tle naszego regionu Europy, bo w inwestycjach odstajemy od Czechów, Słowaków i Węgrów. I jeśli ten drugi silnik PKB nie ruszy w końcu, to przy kryzysie konsumpcji możemy łatwo wpaść w tzw. pułapkę średniego dochodu. I pomimo świetnego wykorzystania 20 lat w Unii Europejskiej, będziemy europejskim średniakiem.