Dług publiczny

Dług publiczny w USA osiągnął tak gigantyczny poziom, a zrealizowanie hojnych obietnic wyborczych jeszcze doleje oliwy do ognia, że może dojść do koszmaru polityków i ekonomistów, czyli ostatecznego kryzysu fiskalnego, którego skutkiem będzie utrata zaufania do dolara jako światowej waluty rezerwowej. Na razie inwestorzy reagują wyprzedażą amerykańskich obligacji, których rentowności są już znaczenie wyższe niż europejskich liderów życia na kredyt, np. Włoch czy Grecji. W Polsce też mamy zagrożenia, bo błyskawicznie rosnący dług publiczny powoduje, że pożyczamy – poza Węgrami – najdrożej w całej UE.

Optymiści mogą podsumować te wszystkie ostrzeżenia jednym zdaniem: „Nie ma się czym przejmować, bo państwo nie bankrutuje tak jak firma”. Więc hulaj dusza, piekła nie ma, można produkować dług według zasady „the sky is the limit”. Sęk w tym, że ktoś musi kupować ten dług, a obligacje powinny być coś warte, aby nie przypominały węgierskiej waluty po II wojnie światowej, którą zamiatano na ulicy jak śmieci. Zatem problem ostatecznego kryzysu fiskalnego nie jest wcale teoretyczny, może się zmaterializować zarówno w Europie, jak i w USA, czyli wszędzie, gdzie generowany jest dług publiczny na gigantyczną skalę przez polityków za wszelką cenę pragnących utrzymać władzę albo ją zdobyć. Wystarczy spojrzeć na USA, gdzie teoretycznie przeciwni sobie kandydaci w wyborach prezydenckich mieli jednak wiele wspólnego – politykę dalszego brnięcia w dług, obydwoje hojnie kusili np. ograniczeniami podatków, a dziurę budżetową oczywiście trzeba zasypywać emisjami obligacji. Warto podkreślić, że obietnice wyborcze w USA to nie jakieś skromne miliardy dolarów, tylko kwoty idące w biliony. A mówimy o kraju, w którym regularnie trzeba zwiększać limit zadłużenia państwa, aby nie doszło do shutdownu, czyli przedsmaku ostatecznego kryzysu fiskalnego, bo już wówczas nie będzie na pensje żołnierzy, pracowników federalnych, a parki narodowe zostaną zamknięte na cztery spusty. Dług publiczny w USA wynosi obecnie ok. 36 bln dolarów i kolejne admnistracje dokładały kolejne biliony, niezależnie czy rządzili Republikanie czy Demokraci. A mówimy o kwotach rzędu 7-8 bln dolarów długu na kadencję, czyli naprawdę jeździe na kredyt bez trzymanki. Mimo to w zakończonych wyborach Amerykanie opowiedzieli się za kandydatem hojniej szastającym ulgami podatkowymi, czyli faktycznie za jeszcze większym obciążeniem długiem publicznym. I mamy zapewne szansę na dorzucenie kolejnych 7-8 bln dolarów w cztery lata, co pod drodze przyniesie konieczność kolejnego zwiększenia limitu zadłużenia państwa. Ale skoro przyszły prezydent USA jest Republikaninem, a ta partia ma większość zarówno w Senacie jak i Izbie Reprezentantów, to zgoda wydaje się formalnością.

Jest tylko jedno „ale” w przekonaniu, że Ameryka może do woli produkować dług publiczny. Ktoś go musi kupić… Nabywcy się stale znajdują, ale z rentowności obligacji można wnioskować, że zdają sobie sprawę z rosnącego ryzyka i każą sobie za to słono płacić. Dość powiedzieć, że po wyborach rentowność amerykańskich obligacji dziesięcioletnich podskoczyła do 4,50 proc., a jeszcze we wrześniu było to grubo poniżej 3,75 proc., nie mówiąc już o przełomie 2021/2022, gdy rentowności oscylowały wokół 1,5 proc. Efekt przyrastającego lawinowo drogiego długu jest taki, że USA wydają już ok. jedną piątą budżetu na jego obsługę (dla porównania w Polsce jest to ok. 10 proc.. Co więcej, rzut oka na inne kraje pokazuje jak niskim zaufaniem cieszą się amerykańskie obligacje, bo w Europie znacznie taniej pożycza nawet Grecja (3,3 proc.) i Włochy (3,7 proc.). A przecież Grecja była faktycznie bankrutem na początku poprzedniej dekady.

Amerykanom bliżej pod względem niskiego zaufania do Brytyjczyków, bo tam rentowności także sięgają 4,5 proc., a projektowane nowe podatki budzą już takie przerażenie w londyńskim City, że firmy inwestycyjne wyprowadzają się do… Mediolanu. Innymi słowy, łatwe mnożenie długu oznacza jego coraz wyższy koszt i obciążenie dla budżetu. A zwiększanie wpływów podatkowych napotyka na trudności. Tak tworzy się błędne koło i grunt pod ostateczny kryzys fiskalny, który może dotknąć największe gospodarki świata.

A jak na tym tle wygląda Polska? Dług publiczny też puchnie, jego relacja do PKB zmierza śmiało do progu 60 proc., a koszty obsługi są wysokie. Po ostatniej nowelizacji budżetu i skokowym zwiększeniu deficytu, który zostanie pokryty z długu, rentowności obligacji doszły ponownie do 6 proc., co jest wyjątkowym kosztem jak na Unię Europejską, bo przebijają nas jedynie Węgrzy. Na odsetki za kilka lat wydawać będziemy ponad 100 mld zł (w przyszłym roku planowane 75 mld zł), co skutecznie wypycha nakłady rozwojowe, bo budżet nie jest z gumy, a mamy problemy z dochodami z VAT i CIT. Uspakajające głosy, że przecież średnia relacja długu do PKB w UE jest znacznie wyższa niż w Polsce można podsumować tylko tak, że przecież Rumunia zbankrutowała przy relacji zaledwie 30 proc… Zatem na świecie i w Polsce trwa bal na Titanicu na drogi kredyt, a każdy rok przybliża ostateczny kryzys fiskalny dla największych dłużników, którzy w końcu mogą utracić wiarygodność.