ArcelorMittal zapowiedział zamknięcie wielkiego pieca w krakowskiej Hucie Sendzimira, bo produkcja stali w Polsce przestaje się opłacać z powodu wysokich cen uprawnień do emisji CO2 oraz drogiego prądu. I tak zjawisko „carbon leakage” stało się u nas faktem.
Co prawda międzynarodowa korporacja stalownicza ma zamiar wstrzymać pracę wielkiego pieca i stalowni tymczasowo, ale w branży hutniczej takie decyzje – także ze względów technologicznych – najczęściej są już nieodwracalne. Zatem najprawdopodobniej pożegnamy się z produkcją stali w Nowej Hucie, co będzie symbolicznym końcem PRL-owskiej epoki. Jednak nie ideologia, ani historia jest najważniejsza w decyzji właściciela, ale przede wszystkim przesłanki biznesowe, które wykraczają dużo dalej niż bramy nowohuckiego kombinatu. Chodzi o pojawienie się w Polsce skutków zjawiska „carbon leakage”, które do tej pory było rozważane raczej teoretycznie. Chodzi o to, że energochłonny przemysł wynosi się („ucieka”) z krajów drogich do tańszych, czyli tam gdzie jest tania energia, co w naszych realiach wiąże się z cenami uprawnień do emisji CO2, które poszybowały z 5 do 25 euro za tonę. W wypadku wielkich korporacji nie musi to oznaczać fizycznego przeniesienia zakładu, lecz jego zamknięcie, skoro np. z krajów ościennych można sprowadzać tańsze produkty (np. o CO2). I tak właśnie dzieje się ze stalą, bo krajowemu producentowi jak Huta Sendzimira trudno jest konkurować cenowo z importem ze Wschodu, gdzie huty mogą truć do woli, a energia jest tania. Dlatego zamknięcie wielkiego pieca w Nowej Hucie było w zasadzie kwestią czasu. Tym bardziej, że właściciel huty, który prowadzi interesy praktycznie pod każdą szerokością geograficzną, nie pozostawiał złudzeń, że produkcja stali w Europie po prostu mu się nie opłaca. Pamiętam wywiad sprzed pięciu lat w „FT”, gdzie szef ArcelorMittal powiedział, że gdyby tę samą ilość stali co w Europie produkował gdzie indziej, to zarobiłby na tym rocznie miliard dolarów więcej. Taka jest właśnie cena polityki klimatycznej prowadzonej przez Unię Europejską, która dąży z jednej strony do dekarbonizacji gospodarki, a z drugiej do reindustrializacji. Tyle, że ten drugi cel nie może dotyczyć przemysłu w tradycyjnym rozumieniu tego słowa, czyli np. energochłonnych hut, bo po prostu przy cenach CO2 utrzymanie takich zakładów jest chybione.
Dopóki ceny uprawnień do emisji CO2 były na poziomie 5-6 euro za tonę, można powiedzieć, że problem był w stanie hibernacji. Jednak w zeszłym roku skokowy wzrost cen do 20-25 euro sprawił, że ceny energii poszybowały w górę i stały się gigantycznym problemem finansowym dla „energożerców”.
Warto dodać, że sytuacja kompletnie zaskoczyła nasz resort energii i rząd, który początkowo starał się bagatelizować problem, a potem wykonał szereg chaotycznych, a nawet groteskowych działań, których owocem była uchwalona na kolanie w ekspresowym tempie ustawa o zamrożeniu cen prądu. Okazała się tak niezwykle udanym aktem prawnym, że trzeba było ją szybko nowelizować, a z aktami wykonawczymi do dziś nie można sobie poradzić, bo z jednej strony nie wiadomo, co zostanie uznane za pomoc publiczną, a z drugiej jest szereg wątpliwości jak będą w praktyce funkcjonować rekompensaty za prąd nie tylko dla gospodarstw domowych, ale także energochłonnego przemysłu. Miesiące mijają, a przedsiębiorcy nadal nie wiedzą, jak będzie działać rozregulowany rynek energetyczny w Polsce. W tej sytuacji nie dziwi, że właściciel Huty Sendzimira po prostu postanowił przeciąć węzeł gordyjski i zamiast bawić się w kotka i myszkę, kończy z produkcją stali. Ta decyzja powinna być poważnym ostrzeżeniem dla rządu, do czego może prowadzić chaotyczna polityka energetyczna, która skutkuje jednymi z najwyższych cen prądu w Europie, do podważa konkurencyjność energochłonnych firm.