W sytuacji, gdy minister energii traktuje akcjonariuszy mniejszościowych jak powietrze, to związki zawodowe w JSW wzięły na siebie ciężar obrony spółki przed politycznymi decyzjami, które mogą jej zaszkodzić.
Problem relacji między ministrem energii a akcjonariuszami mniejszościowymi kontrolowanych przez rząd spółek z branży energetycznej i wydobywczej jest widoczny od powołania ministerstwa. Na giełdzie notowane są cztery wielkie koncerny energetyczne (PGE, Tauron, Enea i Energa) oraz Jastrzębska Spółka Węglowa, które pojawiły się w publicznym obrocie za poprzedniej kolacji PO-PSL. Do 2015 roku uznawane były za spółki dywidendowe, a ich akcjonariusze mniejszościowi nie czuli, że główny państwowy właściciel patrzy wyłącznie na swoje interesy. Od trzech lat to się zmieniło i inwestorzy giełdowi byli świadkami wielu fauli popełnianych przez państwo w spółkach energetycznych, które mając nadal status publiczny zaczęły być traktowane jak państwowe folwarki. Sęk w tym, że państwo wcale nie ma w nich 100 proc. udziałów, aby robiło co mu się żywnie podoba, a wcześniej zainkasowało grube miliardy złotych ze sprzedaży akcji w IPO. Ale kto by się tym przejmował na szczytach władzy. Resort energii najwyraźniej uznał, że najważniejszy jest interes państwa, a akcjonariusze mniejszościowi są złem koniecznym, i nie są partnerami, których poważnie się traktuje. Skutkiem takiej polityki jest gigantyczna karuzela kadrowa, zmuszanie spółek do politycznych decyzji, które niekoniecznie muszą być w dłuższej perspektywie opłacalne, albo nie płacenie dywidendy, co jest szczególnie uciążliwe dla akcjonariuszy mniejszościowych, którym sprzedawano akcje spółek właśnie jako stabilnych dywidendowych. Przez trzy lata mniejsi posiadacze akcje zdaje się, że przyzwyczaili się już do jedynowładztwa państwa, które stoi w sprzeczności z podstawowymi zasadami corporate governance i nic ich nie zdziwi, jeśli chodzi o działania resortu. I znikąd nie uzyskają wsparcia. Efekt jest taki, że często wolą sprzedać akcje i dać sobie spokój.
Tymczasem w JSW okazało się, że rolę obrońcy spółki przed zakusami resortu energii przejęły związki zawodowe, które sprzeciwiają się planom odwołania prezesa oraz włożenia pieniędzy JSW w nowy blok energetyczny w Ostrołęce. W normalnych warunkach, to akcjonariusze mniejszościowi powinni stanowić siłę, z którą liczy się główny właściciel, ale tym razem w ich buty weszli związkowcy i zorganizowali akcję protestacyjną. Nie wiadomo jeszcze, jaki będzie jej efekt, ale z doświadczenia można założyć, że jeśli państwo kogoś się boi i szanuje w spółkach giełdowych, to nie tyle pozostałych współwłaścicieli, ile właśnie związkowców. Oznacza to, że corporate governance staje na głowie, ponieważ o transparentność działań i decyzji w spółkach powinni przede wszystkim dbać akcjonariusze, a nie związkowcy, których domeną jest bardziej przestrzeganie praw pracowniczych i są oni partnerem społecznym dla zarządu, a nie mają przecież uprawnień właścicielskich. Polska została uznana za rynek rozwinięty przez FTSE Russell, ale przynajmniej pod względem relacji państwa i akcjonariuszy mniejszościowych oraz przestrzegania zasad corporate governance trudno się doszukiwać uzasadnienia dla takiej klasyfikacji. To nie tak powinno być, że państwo traktuje spółki publiczne jak własne folwarki, a jedynym słyszanym głosem, z którym się liczy, jest głos związkowców, a nie innych współwłaścicieli.