Od czasów PRL marzenia o polskim atomie rozbijały się o pieniądze. Koalicja PO-PSL nie potrafiła wskazać skąd wziąć „drobne” 50-60 mld zł, a obecna władza chce przeznaczyć na energetykę atomową nawet do 180 mld zł. Tylko pytanie: skąd taka góra kasy?
Projekt polskiej polityki energetycznej pod względem rozmachu inwestycyjnego i kosztów przebija wszystko co do tej pory nam obiecano, nawet z CPK, siecią dróg i kolei razem wziętych. Do 2040 roku na rozbudowę mocy wytwórczych ma zostać przeznaczone nawet 400 mld zł. W zależności od tego, ile ostatecznie reaktorów zostanie wybudowanych atom może nas kosztować 120-180 mld zł. Koszt jednego GW z atomu, a planowanych jest od sześciu do dziewięciu, wynosi ok. 20 mld zł. Sęk w tym, że wejście w atom będzie wymagało mega nakładów, których źródeł obecnie nie znamy.
Pieniądze na atom to temat w Polsce stary jest świat. PRL-ska inwestycja w Żarnowcu, po której pozostały nam historyczne ruiny nie została zakończona, bo zbankrutowała cała gospodarka, a w latach 90. nikt nie zawracał sobie głowy jakimikolwiek inwestycjami w energetyce. Projekt atomowy wrócił jak bumerang za rządów poprzedniej kolacji PO-PSL. W 2014 r. przyjęto Program Polskiej Enegetyki Jądrowej, który zakładał, że pierwszy prąd z tego źróadła popłynie w 2024 r. Plany w kalendarzu wyglądały ambitnie: ustalenie lokalizacji pod pierwszą z dwóch siłowni (o łącznej mocy 6 GW) i wybór technologii miały nastąpić do końca 2016 r., a trzy lata później (więc w przyszłym roku) miała rozpocząć się budowa. Nic z tego nie wyszło.
I nie chodzi wyłącznie o zmianę władzy w 2015 r. Program atomowy tak naprawdę pozostaje nadal na papierze, bo nikt nie potrafił za PO-PSL wskazać źródeł finansowania (początkowo mówiono o 50 mld zł, potem o 60 mld zł). Powołano nawet konsorcjum do budowy składające się z PGE, Tauronu, KGHM i Enei, które podpisało list intencyjny w sprawie tej inwestycji. I nic.
Nowy rząd nie wyrzucił planów atomowych do kosza, bo prąd z atomu jest konieczny do zbudowania miksu energetycznego z mocnym źródłem zeroemisyjnym, które – razem z OZE – ma doprowadzić do zmniejszenia udziału węgla w miksie. Polsce z atomem byłoby łatwiej realizować politykę zmniejszania emisji CO2, która jest ideą fix Unii Europejskiej. Początkowo resort energii sygnalizował, że powstać może do 5 GW mocy z atomu, na co trzeba będzie wyłożyć 70-75 mld zł. Jednak nie precyzowano skąd wziąć na to pieniądze, a warto zauważyć, że w międzyczasie od propozycji PO-PSL podskoczył koszt realizacji. Co prawda pojawiały się informacje, że w inwestycję może się włączyć PKN Orlen, ale – co warto podkreślić – inwestorzy wszystkich spółek wymienianych choćby w kontekście atomu reagowali bardzo nerwowo, bowiem obawiali się, że koszty zaangażowania będą tak gigantyczne, że pożegnają się z dywidendami na długie lata.
Założenia nowej polityki energetycznej do 2040 r. wywracają stolik, jeśli chodzi o nakłady nie tylko na całą energetykę, ale także na atom. Pierwsza siłownia ma ruszyć w 2033 r. (czyli dziewięć lat później niż zakładała strategia PO-PSL), ale tak naprawdę to wszystko pozostanie na papierze, dopóki nie zostaną wskazane źródła finansowania. Przez długie lata mówiło się, że partner, który wniesie technologię, także przyłoży się do finansowania, co ulży polskim spółkom z projektu atomowego i budżetowi państwa. Dlatego miała być to od początku do końca decyzja polityczna. W kontekście dostawcy technologii najczęściej wymieniano Francję, europejskiego lidera pod względem energetyki atomowej, ale ostatnio do gry weszli Amerykanie. Po kolejnych dużych zakupach LNG w USA, pojawiła się perspektywa współpracy także w zakresie energetyki jądrowej i wygląda na to, że Francuzi mogą mieć poważną konkurencję.
Niezależnie od tego czy będą to Francuzi czy Amerykanie, pytanie o źródła finansowania polskiego programu jądrowego pozostaje otwarte. Jak uczy doświadczenie rynkowe, nawet najbardziej ambitne projekty pozostają na papierze, kiedy nie ma na nie kapitału. A kasy na atom potrzeba gigantycznej.