Pojawiają się nieoficjalne doniesienia, że brakuje chętnych spółek państwowych do bycia liderem budowy pierwszej elektrowni atomowej w Polsce. Łatwo zrozumieć taką ostrożność, bo potrzeba na ten cel „drobne” 70-75 mld zł.
Pytanie o finansowanie pierwszej polskiej atomówki pojawia się momentu, kiedy poprzedni rząd podjął decyzję o programie atomowym. Na starcie mówiło się wiele o planach, harmonogramie, a także kosztach, które szacowane były wówczas na ok. 60 mld zł. Nie mówiono jednak nic o tym, kto tak naprawdę sfinansuje tak kosztowny projekt, poza tym, że powołano specjalną spółkę PGE EJ1 w ramach Grupy PGE, która jest odpowiedzialna za przygotowanie i realizację atomówki. Większość udziałów posiada w niej PGE (70 proc.), zaś pakiety po 10 proc. mają KGHM, Enea oraz Tauron. Jednak kapitały, jakim przez lata dysponowała spółka-córka PGE były wystarczające jedynie na prowadzenie prac początkowych, a nie na faktyczną realizację projektu. Niestety od ośmiu lat nikt nie określił kto i na jakich warunkach zapłaci za tę inwestycję. Oczywiście nie brakuje politycznych deklaracji, że „Polskę stać na elektrownię atomową”, ale takie deklaracje mają zawsze to do siebie, że nie idą za nimi realne pieniądze, i problem jak to sfinansować nadal jest aktualny.
Brak wizji, a przede wszystkim decyzji, co do sposobu finansowania coraz bardziej ciąży spółkom, które są formalnie zaangażowane w PGE EJ1, jak i PKN Orlen, który za kadencji poprzedniego prezesa zadeklarował zainteresowanie wejściem w projekt. Doszło do tego, że inwestorzy giełdowi nerwowo reagują na wszelkie informacje, oficjalne i nieoficjalne, które związane są z realizacją projektu, bo obawiają się wydatkowania gigantycznych sum na ten cel (w międzyczasie przewidywana wartość inwestycji urosła do 70-75 mld zł).
Wyłożenie przez kilka spółek giełdowych choć części z tej kwoty może dla nich oznaczać poważne uszczuplenie finansów, a co za tym idzie pod znakiem zapytania postawić zdolności dywidendowe. A to jest właśnie powód, dla którego wielu inwestorów instytucjonalnych i indywidualnych trzyma akcje. Jeśli pieniądze będą szły na finansowanie atomu, a nie wypłaty z zysku, to mogą nie widzieć sensu w trzymaniu akcji „atomowych budowniczych”. Dlatego im dłużej utrzymywany jest stan niepewności, zarówno co do ostatecznej decyzji politycznej w sprawie atomu, jak i udziału oraz skali finansowego obciążenia spółek, tym większa nerwowość na parkiecie. Mieliśmy tego przykład w ostatnich dniach, kiedy w mediach nieoficjalnie pojawiła się informacja, że PGE nie chce być już liderem atomowego konsorcjum, bo niskoemisyjnych źródeł będzie szukać w farmach wiatrowych na Bałtyku. Plany rozwoju morskiej energetyki wiatrowej ma także PKN Orlen, a wśród jego projektów nie widać atomu, za to jest fuzja z Lotosem i rozwój samej petrochemii. Nic dziwnego, że inwestorzy sami już nie wiedzą, co myśleć o zaangażowaniu tych firm w budowę atomówki. Na sygnały, że jakaś spółka może nie brać udziału w projekcie – kupują akcje, i odwrotnie: wieści o zaangażowaniu powodują, że drżą ręce akcjonariuszom i łatwo o nerwową przecenę.
Dlatego wreszcie przydałoby się jasne określenie kto, ile i kiedy zapłaci za atom. O ile oczywiście taka decyzja zostanie w końcu wcielona w życie.