Warunki przejęcia słynnego producenta autobusów Solarisa przez hiszpańską firmę CAF są kolejnym dowodem, że nacjonalizacja w gospodarce postępuje. Pakiet mniejszościowy ma bowiem objąć Polski Fundusz Rozwoju, który pojawia się w coraz to nowych branżach.
I jak tu nie wierzyć w triadę heglowską, że mamy tezę, potem antytezę, a na koniec syntezę? Tak można bowiem scharakteryzować to, co dzieje się obecnie w polskiej gospodarce pod względem właścicielskim. Po ćwierć wieku stojącego pod znakiem prywatyzacji, mamy nie tylko zupełne zaprzestanie tego procesu, ale także próbę jego odwrócenia przez nacjonalizację. Ostatnie trzy lata to okres, gdy własność państwowa została podniesiona do rangi nadrzędnej, tak samo jak udział państwa w innych dziedzinach życia poza gospodarką. To wszystko ma wspólny mianownik: etatyzm. Zatem z fazy tezy (prywatyzacja), przeszliśmy do antytezy (nacjonalizacja). Państwo nie tylko odzyskuje wcześniej sprywatyzowane „srebra rodowe” w rodzaju PZU czy Pekao SA, ale także wyciąga rękę po biznesy prywatne „od zawsze”, budowane przez wiele lat przez prywatnych właścicieli, które akurat pasują mu do realizowanej polityki gospodarczej. Trzeba oddać sprawiedliwość, że to polityka wcale nie wymyślona przez PiS, ale rozpoczęta za czasów PO-PSL, gdy powstało i zostało wdrożone hasło repolonizacji sektora finansowego i energetycznego.
Ale teraz państwo sięga znacznie dalej niż przed 2015 r., bo właśnie po spółki prywatne „od zawsze”. W energetyce takim przykładem jest wezwanie PGE ogłoszone na Polenergię. Jednak kluczową rolę w odbijaniu prywatnych firm odgrywa Polski Fundusz Rozwoju, który stworzony – przypomnijmy – przez rząd PO-PSL, dla nowego rządu okazał się świetnym narzędziem do nacjonalizacji gospodarki. PFR stał się rodzajem państwowego wehikułu, czymś w rodzaju banku inwestycyjnego, który szuka okazji, aby wejść w biznes kapitałowo lub finansowo. Nacjonalizacja nie ogranicza się już do branży finansowej (przejęcie Aliora czy Pekao SA) i energetycznej (wykupowanie zagranicznych właścicieli elektrowni), ale jak się okazuje, państwo nie gardzi także produkcją autobusów, rur czy sektorem biotechnologicznym. Słowem, tam wszędzie, gdzie może zmienić się właściciel, pojawia się państwo jako chętny, i to płacący ceny rynkowe.
Dokąd nas zaprowadzi taka polityka? Doświadczenia zagraniczne pokazują, że nadmierny etatyzm nigdy na dłuższą metę nie wychodzi na zdrowie gospodarce. Firmy kontrolowane przez państwo lub jego agendy stają się polem walki politycznej o obsadę stanowisk (przykładem jest kręcąca się z gigatyczną prędkością karuzela kadrowa w spółkach skarbu państwa), decyzje inwestycyjne nie zawsze idą z rachunkiem ekonomicznym (np. budowa nowych bloków węglowych), a na koniec spada efektywność działania, co odbija się negatywnie na całej gospodarce.
Wracając do triady heglowskiej, można jednak zaryzykować stwierdzenie, że to wszystko jest naturalną koleją rzeczy, bo prowadzi do syntezy. Co może nią być? Państwo po raz kolejny cofnie się na stare pozycje właścicielskie, czyli do branż strategicznych, a jak powiedział mi z optymizmem w głosie jeden z bankierów inwestycyjnych o rosnącej nacjonalizacji: „Dobrze jest, będzie kiedyś tyle do sprywatyzowania!”.