Końcówka roku przyniosła dwie ważne wiadomości dotyczące długu publicznego w Polsce: jedną złą – zwiększenie w budżecie na 2024 rok potrzeb pożyczkowych państwa do rekordowych poziomów, a drugą dobrą – rentowności obligacji dziesięcioletnich spadły poniżej psychologicznej granicy 5 proc.
W tegorocznych raportach Fundacji Przyjazny Kraj o zagrożeniu nadmiernym długiem publicznym i naprawie finansów publicznych wielokrotnie poruszany był temat zarówno rosnącej wielkości zadłużenia państwa (w ujęciu nominalnym i w relacji do PKB), jak i idących w ślad za tym kosztów obsługi (rentowności obligacji skarbowych). Według najnowszych danych z projektu budżetu przygotowywanego przez nowy rząd wynika, że kwota potrzeb pożyczkowych urosła aż do 449 mld zł (poprzedni rząd planował blisko 422 mld zł), zaś potrzeby netto zwiększyły się do 252 mld zł z 225 mld zł. Oznacza to, że realizacja przynajmniej części przedwyborczych obietnic wyraźnie podbiła wielkość nowo emitowanego długu, a do tego dochodzi dług do zrolowania, czyli zapadający w 2024 roku. Państwa – co do zasady – nie spłacają zadłużenia, tylko je odnawiają, zastępując „stary” dług „nowym” na nowych warunkach oprocentowania wynikającym z bieżących warunków rynkowych.
Więc warto zadać fundamentalne pytanie: „I kto to kupi?”. Przede wszystkim zagraniczne i krajowe instytucje finansowe. Tyle, że zawsze one wykorzystują fakt, że emitent (państwo) ma z jakiegoś powodu większy apetyt na dług i dlatego każą sobie bardziej słono za niego płacić, wg zasady: „Owszem, kupimy nowe obligacje, albo zrolujemy stare, ale na naszych warunkach finansowych”. W efekcie państwo generalnie nie ma wyboru i musi akceptować ceny zgodne z interesami instytucji finansowych, bo przecież nie ma żywej gotówki, aby w razie „strzelenia focha” wykupić obligacje. Dlatego sytuacja, w której znacząco zwiększamy apetyt pożyczkowy jest kosztowna dla budżetu i to będzie prawdziwe wyzwanie w 2024 roku. Tym bardziej, że krajowe banki od dłuższego czasu przeważnie są – mówiąc kolokwialnie – „napakowane po sufit” papierami skarbowymi, co im ogranicza przestrzeń do nowych zakupów. Zatem jeśli „kraj” nie będzie mógł odebrać papierów, to przyjdzie liczyć na „zagranicę”. I to również nie jest dobra wiadomość, ponieważ dla strategii zarządzania długiem publicznym lepsza jest sytuacja, gdy dług jest w krajowych rękach niż zagranicznych, bo te pierwsze uznawane są za „mocne”, a te drugie za „słabe”. Dlaczego? Generalnie ryzyko podaży ze strony krajowych nabywców (instytucji i osób prywatnych) jest mniejsze niż ze strony zagranicy, która szczególnie w sytuacjach kryzysowych cechuje się potencjalnie ogromną presją na wycofywanie się z rynków, szczególnie emerging markets (nawet dość paniczne), co powoduje trudną do zaabsobowania podaż papierów i spadek cen.
Zatem zdanie się na dyktat cenowy inwestorów zagranicznych przy emisji nowego długu i rolowaniu starego jest nie mniej groźne niż skutki potencjalnej podaży w sytuacjach kryzysowych. Sęk w tym, że pole manewru jest u nas niewielkie, ponieważ w 2024 roku będziemy musieli pożyczyć w obligacjach rekordowe kwoty na rynku, co inwestorzy na pewno nie omieszkają wykorzystać, bo przecież dla nich nie liczą się sentymenty, tylko kierują się motywacją maksymalizacji zysków. Pod tym kulą u nogi Polski jest także wyjątkowo krótka jak na Unię Europejską zapadalność długu (dla krajowego wskaźnik wynosi nieco ponad 4 lata, a długu ogółem – 5 lat), co oznacza, że żyjemy pod permanentną presją rolowania. O ile w dekadzie taniego kredytu było to korzystne, bo rentowności obligacji szorowały po dnie i można było pożyczać śmiesznie tanio, to w obecnych warunkach wysokich stóp procentowych sytuacja się odwróciła: rolujemy historycznie tani dług na drogi. Dlatego wydłużenie zapadalności długu publicznego powinno być jednym z ważnych naszych celów na kolejne lata.
Jednak z frontu długu publicznego i potrzeb pożyczkowych na 2024 płyną także pozytywne wieści związane z rentownościami polskich obligacji. W tym tygodniu rentowności papierów dziesięcioletnich spadły poniżej 5 proc., co daje szanse na tańsze pożyczanie w przyszłym roku. Warto przypomnieć, że dokładnie przed rokiem rentowność dochodziła do 7 proc., zatem mamy na naszą korzyść różnicę aż 2 pkt proc. (w całym 2022 roku rentowności momentami dochodziły nawet do 8-9 proc.). Utrzymanie rentowności polskich obligacji na poziomie 5 proc. albo niższym byłoby najlepszym ratunkiem dla państwowej kasy, bo skoro już musimy w 2024 roku rekordowo dużo pożyczyć w kraju i zagranicą, to zróbmy to przynajmniej po jak najniższym możliwie koszcie. Oczywiście, wiele zależeć będzie także od wiarygodności fiskalnej nowego rządu oraz równoległej polityki monetarnej RPP. Niestety, inflacja konsumencka wciąż pozostaje na nieakceptowalnej wysokim poziomie, co znacząco ogranicza pole manewru w cięciu stóp procentowych.