Globalna gospodarka

Wojna handlowa USA kontra reszta świata rozpętana przez nową administrację w Białym Domu może mieć opłakane skutki dla walki z inflacją, którą dopiero co udało się przydusić po ostrym wzroście wywołanym przez masowy dodruk pieniądza największych banków centralnych oraz szybujące ceny energii. Największymi przegranymi wojny celnej będą zwykli konsumenci, bo to w nich przede wszystkim uderzy wzrost cen. Ale kosztowne pokłosie zbierze też amerykański rząd, bo oddalą się obniżki stóp procentowych przez Fed, a co za tym idzie Waszyngton nadal będzie płacić wysokie odsetki od astronomicznego zadłużenia.

Początek lutego przyniósł realizację wyborczych zapowiedzi prezydenta Donalda Trumpa i zostały ogłoszone cła na towary z Kanady, Meksyku i Chin, a w kolejce na „ukaranie” czeka Unia Europejska. Nowy prezydent pokazał swoją sprawczość, ale natychmiast również słabość, bo 25 proc. cła dla Kanady i Meksyku zostały prawie natychmiast zawieszone na miesiąc, a weszły w życie jedynie cła na import z Chin (10 proc.). Kraj Środka oczywiście odpowiedział natychmiast cłami na towary sprowadzane z USA, w tym z sektora automotive. Wymiana ciosów celnych na linii Waszyngton-Pekin trwa, a nie wiadomo co dalej będzie z cłami na towary kanadyjskie i meksykańskie. Powodów – jak na razie – miesięcznego zawieszenia nałożonych taryf na sąsiadów USA może być co najmniej kilka. Po pierwsze, tak wysokie cła z dnia na dzień prowadzą do destabilizacji wielu amerykańskich przedsiębiorstw, które kooperują z kanadyjskimi, a przede wszystkim z meksykańskimi lokując tam produkcję ze względu na niższe koszty pracy lub logistykę. Podrożenie importu np. komponentów lub surowców w tak ogromnej skali to cios w rentowność amerykańskich firm, które na pewno nie są w stanie z dnia na dzień uwzględnić tego w cenach swoich produktów, nie mówiąc już o tym, że ich kontrahenci mogą nie zaakceptować wyższych cen. Dlatego m.in. w presji amerykańskiego przemysłu można upatrywać niespodziewanego zawieszenia na miesiąc wprowadzonych taryf. Tym bardziej, że gospodarka amerykańska nie kończy się na technologicznych Big-Techach, którym cła relatywnie mało szkodzą, tylko składa się z rzeszy firm produkcyjnych, które do tej pory działały ze wszystkimi korzyściami związanymi z globalizacją i łańcuchami dostaw z państw o niższych kosztach. Aby zobrazować jak bardzo firma amerykańska może być zależna od dostaw z zagranicy wystarczy przykład nowych samolotów Boeinga 737, które składają się jedynie w… ok. 2 proc. z części wytworzonych w USA, a reszta przypływa i przylatuje z całego świata. Dla porównania, gdy w poprzednim wieku wchodził do produkcji model 747 aż z grubsza 70 proc. części było Made in USA. Producentów nie można wykończyć wysokimi cłami na komponenty, bo firmy mogą tego nie wytrzymać. Rozluźnienie globalnych łańcuchów dostaw, aby produkcja wróciła do USA, wymaga lat, jeśli nie dekad. Wprowadzenie jednym podpisem wysokich ceł jest politycznie może i miłe dla oka wyborców, ale gdy weźmie się pod uwagę realia biznesowe i sieć powiązań kooperacyjnych to godzi w całą gospodarkę USA oraz konsumentów.

Bo wojna celna to także paliwo dla inflacji, która dopiero co została zduszona w USA i zeszła pod koniec 2024 roku poniżej 3 proc., ale wciąż nie jest na pożądanym poziomie 2 proc. Dlatego amerykański bank centralny Fed nie dokonał w styczniu kolejnego –czwartego już z rzędu – cięcia stóp procentowych. U podstaw decyzji można również dostrzegać wyczekiwanie jaki efekt dla cen wywołają nowe taryfy celne, bo skoro importowane towary z Kanady czy Meksyku mają być obłożone aż 25 proc. haraczem, to musi to znaleźć odbicie w cenach, nie tylko inflacji producenckiej, ale także konsumenckiej. I w tym miejscu dochodzimy do punktu, że taryfy celne uderzą w rzesze zwykłych konsumentów w USA – niezależnie czy głosowali na Demokratów czy Republikanów, za wiele dóbr zapłacą więcej. Zatem perspektywa wzrostu inflacji jest bardzo prawdopodobna i jeśli Fed teraz kontynuowałby obniżkę ceny kredytu, to za kilka miesięcy musiałby go podwyższać, co wywołałoby turbulencje na rynkach finansowych i giełdach. Taka sytuacja również odbiłaby się negatywnie na portfelach Amerykanów, bo wielu angażuje oszczędności na giełdach samodzielnie i za pośrednictwem funduszy.

Kolejnym wielkim przegranym wzrostu inflacji, jako skutku wojen celnych, byłby w końcu sam rząd federalny USA. Powód? Ameryka jest koszmarnie zadłużona i na obsługę długu przeznacza rocznie już ponad bilion dolarów. A tym więcej płaci, im wyższe są rentowności amerykańskich obligacji. Tymczasem utrzymywanie tak wysokich stóp procentowych jak obecnie, nie mówiąc już o ewentualnych podwyżkach, trzyma rentowności obligacji USA na wysokich poziomach i zmusza budżet do wydatkowania coraz większych pieniędzy i coraz większego brnięcia w dług.

W rozpętanej właśnie wojnie celnej widać, że gospodarka i konsumenci w USA wcale nie muszą być beneficjentami, a wręcz mogą stać się ofiarami. Firmom wzrosną koszty importu, niektóre będą musiały zmienić swoje łańcuchy dostaw, a konsumenci zobaczą wyższe ceny na półkach, a także płacić będą wysokie odsetki np. od hipotek, jeśli stopy procentowe nie spadną. Hydra inflacji dopiero co została ujarzmiona, ale dzięki wojnie celnej może jeszcze podnieść swoją głowę. Tym bardziej, że w kolejce na swoje cła czeka jeszcze Unia Europejska, która już zapowiada, że nie pozostanie dłużna. Zatem świat staje na progu gospodarczego chaosu i na konsumenckie pytanie: „Kiedy będzie taniej?” odpowiedzieć może: „Już było…”.