W minorowych nastrojach roku górnicy świętowali Barbórkę. Mimo tradycyjnych zapewnień polityków, że „Polska węglem stoi”, sytuacja górnictwa w 2020 r. zapowiada się bardzo trudna, bo ceny węgla kamiennego spadły już poniżej 55 dol. za tonę.
Ostatnie tygodnie muszą być szokiem dla górniczych związkowców, bo po wyborach parlamentarnych, kiedy rządząca partia zapewniła sobie głosy na Śląsku, nagle jakby górnictwo wypadło z łask. Najpierw zaszokowane zostało likwidacją Ministerstwa Energii, które przez ostatnie lata wiernie stało za interesami branży górniczej, akceptując bez zmrużenia oka falę podwyżek płac, wypłat ekstra premii i obiecując budowę nowych kopalń, potem okazało się, że w Polskiej Grupie Górniczej nie mają co liczyć na żądane 12 proc. podwyżki płac w 2020 r., co skończyło się kilkudniową okupacją siedziby spółki i podpisaniem jedynie protokołu rozbieżności. Powody nagłego ochłodzenia relacji między władzą a lobby węglowym można szukać zarówno w sferze politycznej, jak i ekonomicznej. Nadzór właścicielski nad branżą przejmuje nowo powołane Ministerstwo Aktywów Państwowych, dla którego kopalnie będą tylko jednym z obszarów zainteresowania, do Brukseli odszedł b.wiceminister energii Grzegorz Tobiszowski, który razem ze swoim szefem Krzysztofem Tchórzewskim byli politycznym wsparciem dla górników. Jednak po eurowyborach wiele zmieniło się na scenie politycznej w Europie, i to z fatalnymi skutkami dla przyszłości polskiego górnictwa i energetyki opartej na węglu. Kwestie klimatyczne zostały przez wyborców tak zaakcentowane w całej Europie, że nowa Komisja Europejska uczyniła z nich swój podstawowy cel polityczny do zrealizowania, pod czym kryje się osiągnięcie neutralności klimatycznej do 2050 r. I w Polsce to zostało również dostrzeżone nie tylko przez opozycję, przede wszystkim „zieloną lewicę”, ale także obóz rządzący. Stąd zauważalna na razie zmiana retoryki politycznej na bardziej „zieloną”, za czym pójdą wkrótce decyzje ekonomiczne. A to ma jeden wspólny mianownik: supremacja węgla w Polsce się skończy. Nie przypadkowo największe firmy energetyczne, kontrolowane przez skarb państwa, nie pokazują w swoich reklamach elektrowni opalanych węglem, tylko wiatraki i fotowoltaikę. W świadomości społecznej budowany jest nowy, „zielony” przekaz, który sprawi, że górników i polskiego węgla wkrótce nie będzie nikt powszechnie żałować, poza kilkudziesięcioma tysiącami zatrudnionych w branży na czele ze związkowcami, dla których to utrata wpływów pod względem politycznym i przywilejów.
Jednak nie tylko polityka gra na niekorzyść górnictwa. Spadek popytu na węgiel skutkuje obniżaniem cen, i to do poziomów, które określane są progiem bólu. Tona węgla kamiennego ARA kosztuje już poniżej 55 dol., co warto przypomnieć jest na zbliżonym poziomie z lat największego kryzysu na rynku węgla sprzed 2015 r. Późniejszy wzrost cen węgla w kierunku 100 dol. za tonę spowodował, że nagle polskie kopalnie niejako z automatu zaczęły pokazywać zyski, mimo że z restrukturyzacją było bardzo słabo, a wydajność pracy nie uzasadniała prawdziwego festiwalu płac jaki mieliśmy w ostatnich latach. Tymczasem koszty osobowe stanowią z grubsza połowę kosztów kopalń, więc wyśrubowanie takich stałych kosztów grozi dramatycznym skutkiem w scenariuszu spadku cen węgla, co właśnie dzieje się na rynku. W ten sposób kopalnie mogą finansowo „pod wodę” i znowu wyciągać ręce po ratunek do państwa lub państwowych spółek. Ale o ile w 2015 r. miały to szczęście, że koło fortuny się odwróciło, to teraz mogą jedynie wpaść w tarapaty finansowe i nie będzie perspektywy, że górnictwo ponownie stanie na nogi jak w poprzednich latach. Dlatego górnicy z PGG powinni bardziej martwić się czy będzie na pensje na dotychczasowym poziomie, niż walczyć o 12 proc. podwyżki. Bo tych ostatnich po prostu nie będzie z czego wypłacić, a zgodzenie się na takie żądania płacowe będzie samobójstwem ekonomicznym dla spółki, zaś dla jej władz może skończyć się oskarżeniami o działanie na szkodę przedsiębiorstwa, którego na podwyżki nie stać.