Szukanie przez zagranicznych inwestorów sprawiedliwości w sądach arbitrażowych to nie tylko dowód na twardą walkę biznesową, ale także fatalne przekonanie państwa polskiego, jego agend i firm, że umów można nie dotrzymywać, jeśli po jakimś czasie polskiej stronie się „odwidzi”.
W historii sporów arbitrażowych, w których pozywana jest Polska można wyróżnić kilka kategorii, u których podstaw leżą, np. umowy zawarte bezpośrednio przez państwo, skutki decyzji urzędów państwowych, a także decyzje biznesowe podejmowane przez spółki kontrolowane przez skarb państwa. Właśnie o tej ostatniej kategorii zrobiło się głośno za sprawą amerykańskiej firmy, która zainwestowała w farmy wiatrowe i podpisała umowy na sprzedaż zielonej energii ze spółkami kontrolowanymi przez państwo. I – jak twierdzi – została poszkodowana z powodu decyzji państwowych koncernów, które szły w parze z politycznym i legislacyjnym odwróceniem się od OZE. Wcześniej inny prywatny inwestor został faktycznie wywłaszczony z jednego z prywatnych banków z powodu stanowiska nadzoru finansowego. Nieoficjalnie mówi się na rynku, że w powietrzu może wisieć kilka kolejnych spraw arbitrażowych, jeśli nowy rząd zechce podważyć decyzje prywatyzacyjne podjęte przez poprzedników. O tym, jak to się może skończyć na polu prywatyzacyjnym, niech świadczy przykład najgłośniejszego arbitrażu w Polsce po transformacji gospodarczej, czyli roszczeń zagranicznego inwestora w sprawie PZU. Ostatecznie tę ostatnią sprawę udało się załatwić polubownie, ale Polsce groziła wypłata nawet do 35 mld zł odszkodowania. Koszty rozwiązania sporu ostatecznie poniosła sama spółka, ale inwestor osiągnął z tytułu dezinwestycji wielomiliardowe korzyści i finansowo wyszedł na swoje. Tak czy siak, straciło jednak państwo polskie, bo ubezpieczyciel jest częścią majątku narodowego i zapłacone miliardy nigdy już do nas nie wrócą.
Nie wiadomo jakie będą losy dwóch wspomnianych arbitraży z branży finansowej i energetycznej, ale warto się zastanowić dlaczego w ogóle dochodzi do takich sytuacji, gdy inwestorzy zagraniczni skarżą Polskę na miliardy? Niestety, wniosek jest nieprzyjemny dla państwa, jego agend i firm, bo chodzi o brak poszanowania dla podpisanych umów i regulacji. Szczególnie, jeśli były zawierane lub wprowadzane w innych okolicznościach politycznych, czyli za „poprzedniej władzy”. Tymczasem w anglosaskiej kulturze prawnej i biznesowej nie ma znaczenia kto i kiedy coś podpisał albo uchwalił, tylko panuje twarda zasada: „pacta sunt servanda”, czyli umów należy dotrzymywać. Co więcej, nie tylko tych formalnie spisanych, ale także wszelkiego rodzaju obietnic i „przybitych piątek”, także podczas nieformalnych spotkań. Dlaczego? Dobrze obrazuje to powiedzenie z londyńskiego City: „my word is my bond”. Dla zachodniego managera dane słowo jest zobowiązaniem, ma swoją wartość większą niż stos podpisanych dokumentów, z tego powodu, że tam wzajemne zaufanie leży u podstaw kultury biznesowej. Co innego w naszej kulturze, w dużej mierze poddanej wschodnim wpływom, jeśli chodzi o zasady działania państwa i prowadzenia biznesu, w której do „słowa” nie przykłada się dużego znaczenia, nawet spisanego w postaci umów, i wydaje się, że można zmienić dowolnie zobowiązanie, jeśli coś przestaje pasować albo staje się nieopłacalne.
Takie zderzenie zachodniego szacunku dla słowa i umów ze wschodnim lekceważeniem tych wartości prowadzi właśnie często do tego, że czujący się pokrzywdzonymi inwestorzy zagraniczni decydują się występować do sądów arbitrażowych. I to pomimo tego, że zdają sobie świetnie sprawę, że sprawy będą ciągnąć się latami i kosztować furę pieniędzy wydanych na prawników. Mają jednak motywację, bo święcie wierzą, że zawarte międzynarodowe porozumienia w sprawie wzajemnej ochrony i popierania inwestycji, w których stroną jest państwo, to nie są tylko świstki papieru, tylko twarde zobowiązania, z których państwo ma się wywiązać, czy mu się podoba czy nie.
Kolejnym powodem lekceważącego podejścia do umów i zobowiązań w Polsce jest zmienność władzy politycznej oraz nominantów w firmach państwowych. Postępowania arbitrażowe są długotrwałe i bardzo prawdopodobne jest, że to już kolejny rząd lub zarząd będzie musiał „zjeść tę żabę”, podczas gdy sprawcy zamieszania dawno już będą w innym miejscu politycznym lub zawodowym.
Niestety, dotychczasowe doświadczenia naszego kraju w sprawach arbitrażowych są bolesne, a mimo to nadal są podejmowane decyzje, które prowadzą do takich pozwów ze strony zagranicznych inwestorów. Warto też dodać, że wszelkie działania arbitrażowe są pilnie obserwowane przez innych inwestorów, także tych zastanawiających się nad inwestycjami w naszym kraju i na pewno nie sprzyjają budowaniu pozytywnego klimatu inwestycyjnego.