Likwidacja resortu energii i powstanie resortu klimatu daje nadzieję, że po czterech latach dbania przede wszystkim o interesy lobby węglowego Polska zacznie wpisywać się wreszcie w europejską politykę klimatyczną i przestanie być jej największym hamulcowym. Trudno ustalić ile jest w tym rzeczywistej chęci budowania paneuropejskiej polityki klimatycznej, a ile czystego przymusu z powodu wzrostu cen CO2 i odchodzenia sektora finansowego od energetyki opartej o surowce kopalne.
Mamy za sobą cztery ciężkie lata dla Odnawialnych Źródeł Energii (OZE), w dużej mierze spowodowane niepisanym paktem politycznym zawartym w 2015 r. przez ówczesna opozycję oraz górniczych związkowców, którzy w zamian za poparcie i tzw. spokój społeczny otrzymali nie tylko polityczną gwarancję niezamykania kopalń, ale także faktycznie perspektywę współdecydowania o przyszłości energetyki w Polsce, bez liczenia się z Unią Europejską, celami redukcji CO2 czy spadkiem cen technologii. Symbolem tego stała się tzw. ustawa wiatrakowa, która zahamowała rozwój lądowych farm wiatrowych, i sprowokowała do fatalnego traktowania inwestorów, którzy wyłożyli swoje pieniądze na rozwój farm, co poskutkowało ich sporami prawnymi z największymi grupami energetycznymi. Równolegle państwowe spółki zostały zaprzęgnięte do restrukturyzacji sektora węglowego, która częściowo udała się nie z powodu nadzwyczajnych umiejętności resortu energii oraz władz spółek węglowych, lecz przede wszystkim ze skokowej poprawy cen na rynku węgla. Dobra koniunktura w cudowny sposób przykryła wszystkie wady i błędy sektora, pozwoliła na ogromne podwyżki płac i wypłaty ekstra premii, ale nie wywołała np. zmian w organizacji pracy przekładających się na wyższą efektywność wydobycia. Co więcej, szczyt klimatyczny w Katowicach stał się okazją do zdumiewającej manifestacji, że „Polska węglem stoi” i mamy go „na 200 lat”. Równolegle związkowców mamiono obietnicami budowy nowych kopalń, które pozostały na papierze. Wydawało się, że nic nie stoi na przeszkodzie, aby Polska prowadziła politykę klimatyczną według własnego uznania, nie przejmując się ani celami klimatycznymi Unii, ani cenami prądu. A jednak.
Decydującym czynnikiem, który spowodował stopniową zmianę akcentów w polityce energetycznej na proklimatyczną okazał się szokowy wzrost cen uprawnień do emisji CO2 w 2017 r. Idę o zakład, że gdyby nadal tona CO2 kosztowała tak jak przez długie lata 5-6 euro za tonę, a nie ok. 25 euro, to w nowym rządzie nadal mielibyśmy Ministerstwo Energii (można dodać węglowej), a o klimacie rządzący przypominaliby sobie gdy trzeba by walczyć o utrzymanie węglowego modelu gospodarki na forum europejskim. Skokowy wzrost cen CO2 był szokiem nie tylko dla władz spółek energetycznych, ale także politycznym, ponieważ dla kilkunastu milionów odbiorców indywidualnych naprawdę liczy się to, co otrzymują na rachunkach z elektrowni. W efekcie, po początkowym zaklinaniu, że na podwyżkach CO2 nie ucierpi konkurencyjność naszej gospodarki, a ceny prądu nie wzrosną, politycy przyznali się do sromotnej porażki i uchwali naprędce ustawę zamrażającą ceny prądu i budującą system skomplikowanych rekompensat. Wszystko to odbywało się przed strachem przed Brukselą czy nie zostanie uznane za niedozwoloną pomoc publiczną. Stało się wtedy jasne nawet dla obozu władzy, że dalsze utrzymywanie ostrego kursu węglowego może zakończyć się katastrofą nie tylko dla polskich przedsiębiorców, ale także dla nich samych. Dlatego zauważalna była równoległa odwilż w regulacjach dotyczących OZE (szczególnie dotyczących mikroinstalacji), ale także stopniowe przepraszanie się z wiatrakami. Efekt mamy taki, że przy okazji wyborów parlamentarnych nastąpiło przestawienie zwrotnicy politycznej w kierunku polityki klimatycznej i OZE. Lobby węglowe na pewno będzie stawiać zaciekły opór i walczyć o swoje wpływy, ale można mieć nadzieję, że mamy do czynienia z poważną zmianą polityczną, a nie jedynie zmianą nazwy ministerstwa. Polityka klimatyczna w Unii ma jednoznaczny kierunek i nowy rząd ma szansę wreszcie nie zawracać Wisły kijem.