Stało się. Hydra inflacji podnosi głowę – we wrześniu rok do roku podskoczyła aż o 2,2 proc., podbijana przez drożejącą żywność. Tymczasem NBP i Rada Polityki Pieniężnej wcale nie śpieszy się z podnoszeniem stóp procentowych, które mogą pozostać na niezmienionym poziomie nawet aż do końca 2018 r. Taka polityka monetarna jest bardziej na rękę rządowi niż gospodarce, bo jak najdłuższe utrzymywanie taniego kredytu jest politycznie pożądane przed festiwalem wyborczym, który rozpocznie się już w 2018 r. Jednak taka kalkulacja może się źle dla gospodarki skończyć.
Szalejąca cena kostki masła może być symbolem tego, co czeka nas za 2-3 lata, jeśli za długo stopy procentowe będą utrzymywane na rekordowo niskim poziomie. A od inflacji Polacy zdążyli się już odzwyczaić, czemu trudno się dziwić, skoro aż przez 27 miesięcy mieliśmy deflację. Teraz cieszą się z taniego kredytu, który jednak powoduje coraz więcej nierównowag na rynku.
Weźmy pod uwagę opłacalność lokat bankowych. Obecnie w wielu bankach jest ona pod kreską biorąc pod uwagę wartość pieniądza w czasie, co oznacza, że realnie oszczędzający przegrywają z inflacją (dodatkowo muszą jeszcze zapłacić tzw. podatek Belki). W efekcie tego zadają sobie banalne pytanie: po co trzymać pieniądze w bankach? I szukają innych miejsc do ulokowania oszczędności. I mamy świetną koniunkturę na rynku nieruchomości, bo Polacy nie są głupi, i co zamożniejsi – widząc brak opłacalności oszczędzania na lokatach – inwestują w nieruchomości. Świadczy o tym, chciażby bardzo wysoki procent mieszkań i domów kupowany za gotówkę. Okazuje się, że mimo przykręcania śruby w kredytach hipotecznych przez Komisję Nadzoru Finansowego, nieruchomości mieszkaniowe mają ogromne wzięcie i deweloperzy budują na potęgę. Tyle, że w ten sposób pompowana jest bańka na rynku nieruchomości, a czym może się skończyć – świadczy przykład USA sprzed dekady. Tam również amerykański bank centralny Fed utrzymywał bardzo długo rekordowo niskie stopy procentowe, a kiedy zaczął je dość szybko podnosić, wiele rodzin nie było stać na spłatę kredytów i kryzys na rynku nieruchomości stał się detonatorem dla kryzysu finansowego. Co ciekawe, w łagodnej polityce monetarnej Fed często doszukiwano się inspiracji politycznej, aby tani kredyt dawał Amerykanom poczucie bogactwa, a politykom utrzymanie władzy.
Trzeba też podkreślić rosnącą siłę konsumpcji Polaków, napędzaną przez transfery socjalne, głównie program „500 plus”. Rząd chwali się, że w przyszłym roku wydatki na cele społeczne sięgną 75 mld zł, czyli aż cztery razy więcej niż było to za rządów PO-PSL. Ta rzeka pieniędzy wspomoże wzrost PKB, ale także musi odbić się w inflacji. Jeśli dodamy do tego rekordowo niskie bezrobocie i szybko rosnące płace, to mamy szykowaną mieszankę wybuchową dla inflacji.
Warto byłoby, aby kreatorzy polityki monetarnej w Polsce nie mieli kalkulacji czysto politycznych, bo może się to fatalnie skończyć. Jeśli rośnie inflacja, to stopy trzeba podnosić wcześniej niż później, aby w sytuacji podbramkowej nie trzeba robić tego skokowo. Sęk w tym, że drożejący kredyt nigdzie na świecie nie jest przyjmowany przez wyborców z radością, a całą serię wyborów mamy już za pasem. I pod tym względem gospodarka łatwo przegrywa z polityką.