Gwałtowny spadek inflacji do 4,2 proc. w kwietniu jest na rękę gospodarstwom domowym i przedsiębiorcom, bo jest koronnym argumentem za cięciem stóp procentowych na najbliższym posiedzeniu Rady Polityki Pieniężnej. Jednak rządowa prognoza niższej niż założono w tegorocznym budżecie inflacji rocznej oznacza niższe wpływy podatkowe do i tak już trzeszczącego budżetu państwa. Choć niższe stopy powinny nieco ulżyć w koszmarnych kosztach obsługi długu publicznego.
Wieści z frontu inflacyjnego należą w ostatnich tygodniach do najpilniej wyczekiwanych przez ekonomistów i analityków, bo po pierwszym kwartale mieliśmy wskaźnik inflacji konsumenckiej wciąż na wysokim poziomie 4,9 proc., a bazowej – 3,6 proc. To nadal znacząco powyżej celu inflacyjnego NBP, czyli 2,5 proc. (plus/minus 1 pkt. proc.). Mimo że wokół Polski stopy leciały w dół systematycznie, ba nawet drastycznie jak w wypadku Europejskiego Banku Centralnego, to u nas nadal kurczowo trzymano się poziomu sprzed wyborów 15 października 2023 roku. Polska główna stopa 5,75 proc. coraz bardziej oddalała się od ceny kredytu w strefie euro, a nawet w USA, gdzie szef banku centralnego Fed jest bezlitośnie łajany przez nowego prezydenta za to, że nie obniża stóp.
Wiele jednak wskazuje, że i my doczekamy się wreszcie obniżek stóp, bo nagle – w zasadzie z tygodnia na tydzień – zmieniła się ostatnio retoryka w NBP i zamiast głosu „jastrzębiego” słyszymy „gołębi”. Otwarte pozostaje pytanie czy będziemy świadkami pojedynczego, ale mocnego (1-0,75 pkt. proc.) aktu cięcia stóp, czy np. bezpiecznej „ćwiartki” czy „połówki” rozpoczynającej stopniowy cykl luzowania polityki monetarnej. Bo skoro inflacja – zdaniem części analityków – ma zmierzać w tym roku do granicy 3 proc., to za pierwszym cięciem mogą pójść kolejne. Rolę inflacyjnego jokera sprzyjającego Polsce odgrywają światowe ceny ropy naftowej, które wpływają na obniżanie krajowym cen paliw. Bo już ceny żywności czy napojów bezalkoholowych idą w górę, podobnie jak ceny energii. Zagadką pozostanie w kolejnych miesiącach wpływ wojny celnej na poziom cen, bo rynek europejski może zostać zalany np. towarami z Chin, co nie pozostanie bez skutków.
Niezależnie od wszystkich znaków zapytania potanienie kredytu zostanie z ulgą powitane przez gospodarstwa domowe oraz przedsiębiorców, bo im niżej były stopy w strefie euro, tym bardziej rosła pokusa oddolnej euroizacji gospodarki, czyli zaciągania korzystniejszych kredytów w euro, pomimo ryzyka kursowego. Ale każdy kij ma dwa końce, bo oszczędzający mogą spodziewać się niższych lokat bankowych, szczególnie, że resort finansów również nie ma zamiaru płacić tyle za obligacje skarbowe co dotychczas. W jeszcze bardziej skomplikowanym położeniu jest państwo, bo dla jego dochodów (szczególnie z podatku VAT) niższa niż się spodziewano inflacja oznacza niższe wpływy do kasy. Warto przypomnieć, że w tegorocznej ustawie budżetowej założono, że inflacja wyniesie 5 proc., tymczasem najnowsze szacunki rządowe mówią już o 4,5 proc., co i tak może się okazać szacunkiem na wyrost. Rewizja prognoz dotyczy także tempa wzrostu PKB, które zamiast 3,9 proc. ma być 3,7 proc. Obniżenie tych dwóch wielkości oznacza, że wpływy podatkowe będą niższe, czyli deficyt budżetowy większy, bo w roku wyborczym chyba nie ma co przypuszczać, że nastąpią jakieś cięcia wydatków np. socjalnych. A deficyt budżetowy i bez niższej inflacji i spowolnienia PKB mamy zaplanowany najwyższy w historii – efektem będzie prawdopodobnie jeszcze większa emisja długu. Dlatego, choć otwarcie nikt z rządzących tego nie przyzna, ostry zwrot inflacji w dół wcale nie jest przyjmowany z wielką radością. Na otarcie łez pozostaje obniżka kosztów obsługi długu publicznego, za który płacimy przysłowiowo jak za zboże, podobnie jak Węgrzy, co nie jest jednak żadnym pocieszeniem. W sumie spadek inflacji ma dwie strony medalu, ale po ponad pięciu latach bardzo przykrych doświadczeń inflacyjnych przeważa uczucie ulgi…