Czerwcowy wyskok inflacji do 2,6 proc. jest kolejnym sygnałem, że należałoby rozważyć zaostrzenie polityki monetarnej, aby nie wypuścić inflacyjnego dżina z butelki. Jednak banki centralne na świecie trzymają się polityki jak najtańszego pieniądza, a u nas podwyżka stóp jest problematyczna w środku cyklu wyborczego.
Nie takiego poziomu spodziewali się ekonomiści i analitycy – 2,6 proc. nie dość, że przebił oczekiwania, to jeszcze jest najwyższym odczytem od jesieni 2012 r. To co było zaskoczeniem dla ekspertów jest czymś oczywistym dla konsumentów, którzy na co dzień robią zakupy. Doświadczają wręcz galopujących podwyżek cen warzyw i owoców. Kiedy dodamy do tego nabiał i pieczywo, to mamy jeden wspólny mianownik: drożyzna. Licząc rok do roku żywność i napoje bezalkoholowe podrożały już aż 5,7 proc. Obrazu podwyżek dopełniają usługi, np. telekomunikacyjne czy bankowe. Przedsiębiorcy i instytucje, widząc z jednej strony, że inflacja u nas to nie zjawisko przejściowe, a z drugiej dynamikę płac rzędu 7 proc. doszli do wniosku, że konsumenci powinni płacić więcej, bo ich stać.
W efekcie mamy sytuację, którą możemy potraktować jako odreagowanie wielomiesięcznej deflacji (27 miesięcy z rzędu, najdłuższy okres w historii po transformacji), ale także próbę dostosowania się biznesu do rosnącej siły nabywczej ludności. W tym miejscu trzeba wymienić rozszerzenie od 1 lipca programu 500+ czy wypłatę 13. emerytury. W sumie gigantyczne transfery socjalne, warte z grubsza 2 proc. PKB, przedłużają u nas boom konsumpcyjny o dwa lata, co jest niezwykle ważne z punktu widzenia kalkulacji politycznej, gdyż w 2020 r. zakończy się cykl wyborczy. Firmy podnoszą pensje, aby nie stracić pracowników, a także zatrudniają, aby sprostać zamówieniom w sytuacji wzrostu gospodarczego rzędu 5 proc. To wszystko tworzy inflacyjny koktail, który z każdym miesiącem staje się coraz bardziej wybuchowy. Analitycy mbanku przewidują, że na początku przyszłego roku inflacja może podskoczyć do 3,5 proc. W takiej sytuacji może nie tylko być powyżej celu inflacyjnego 2,5 proc., ale również na granicy jego tolerancji +1/-1 proc. Powinno wywołać to wyprzedzające reakcje Rady Polityki Pieniężnej i NBP, aby okiełznać inflację dopóki jeszcze się da. Jednak nic takiego się nie dzieje. Co więcej, z RPP i NBP dochodzi coraz więcej uspokajających sygnałów, że nawet taki poziom inflacji jest bezpieczny, a stopy procentowe – najniższe w historii – mogą zostać utrzymane do końca kadencji w 2020 r. Nie mówiąc już o głosach namawiających do… obniżek ceny kredytu.
Tym samym podejmowana jest ryzykowna gra polityką monetarną, która może się zemścić wymknięciem się inflacji spod kontroli. Jakie są motywacje? Z jednej strony wszyscy widzą, że banki centralne na świecie, chcąc podtrzymywać koniunkturę i zapewniając nadal pokryzysową tarczę, albo nie ruszają stóp, albo wręcz je obniżają (ostatnio Bank Australii). Polityka pieniężna wymieszała się ze zwykłą polityką na niespotykaną skalę, czego dowodem jest nie do pomyślenia za poprzednich prezydentów łajanie amerykańskiego Fed przez Donalda Trumpa. I przynosi to efekt, bowiem Fed ulega presji, i nie tylko sygnalizuje, że nie będzie podnosić stóp, ale rynek oczekuje nawet cięcia. Zatem żyjemy w środowisku globalnych ultra niskich stóp procentowych, także w Europie, gdzie EBC ma zerową stopę kredytu, a pieniądza na rynku jest tyle, że nie tylko obligacje niemieckie, ale także niektóre włoskie mają ujemne rentowności, czyli inwestorzy są gotowi dopłacać za lokowanie w nich swojego kapitału. I ten czynnik globalny jest na pewno jednym z głównych argumentów przeciwko podwyżkom stóp w Polsce.
Jednak mamy także nasz krajowy powód. Otóż w 2020 r. wraz z wyborami prezydenckimi w połowie roku zakończy się cykl wyborczy. A jak wiadomo wyborcy chcą nie tylko mieć furę transferów socjalnych, ale także niską cenę kredytu, bo w konsumpcyjnym i inwestycyjnym szale chcą mieć coraz więcej i więcej. W zasadzie już przyzwyczaili się przez kilka ładnych lat, że kredyt kosztuje tyle samo, tak kalkulowane są budżety domowe, i niespodzianka w postaci podwyżek stóp procentowych byłaby dla wielu trudna do zaakceptowania. Winą za to w powszechnym odczuciu zostałby oczywiście obarczony rząd (niesłusznie, bo decyzję podejmuje RPP), co mogłoby mieć negatywny wpływ na decyzje wyborców w nadchodzących wyborach. Zatem stawiam tezę, że stopy procentowe – podobnie jak przed rokiem ceny prądu – stały się zakładnikiem politycznym. I decyzje o polityce monetarnej są wplątane w bieżącą kalkulację polityczną. Tylko, że – podobnie jak z cenami prądu – na dłuższą metę może mieć to opłakane skutki, gdyż rynek zawsze weźmie górę i ktoś za to słono zapłaci.