Co łączy USA i Turcję? Nie tylko obecność w NATO, ale także coraz bardziej manifestowana pogarda polityczna dla niezależności banków centralnych, które rzekomo stoją na przeszkodzie w rozwoju gospodarczym. Wcześniej czy później to się zemści w postaci inflacji, nad którą trudno będzie zapanować.
Przez dekady niezależność banków centralnych, jako strażników jakości pieniądza i organizacji odpowiedzialnych za wyprzedzeniowe działania w sprawach koniunktury gospodarczej była niepodważalna. Przynajmniej w państwach o ugruntowanej demokracji, takich jak USA, lub aspirujących do jej poszanowania w oczach świata (Turcja). Ostatnia dekada, zapoczątkowana kryzysem finansowym w 2008 r. i kryzysem w strefie euro doprowadziła do ogromnego przewartościowania w liberalnych teoriach ekonomicznych, a przede wszystkim w praktyce działań politycznych i gospodarczych, które miały jeden wspólny mianownik: najpierw zatrzymanie kryzysu, a potem odbudowanie wzrostu gospodarczego. W efekcie doświadczamy ekonomii 2.0 cechującej się z jednej strony nacjonalizacją na niespotykaną skalę instytucji finansowych zagrożonych upadłością, głównie banków i firm ubezpieczeniowych. Hasło „zbyt duży, aby upaść” stało się uzasadnieniem dla zaangażowania setek miliardów dolarów, euro i funtów w ratowanie na koszt podatników instytucji, które – nie ma co ukrywać – popełniły szereg karygodnych błędów biznesowych, za które powinni zapłacić ich akcjonariusze, a nie państwa działające w imieniu podatników. Tymczasem wystarczyło, aby bank albo firma ubezpieczeniowa została uznana za systemowo ważną, aby jej na ratunek ruszyło państwo. Nie miało znaczenia czy było to w USA, Wlk. Brytanii czy strefie euro. Nacjonalizacja, przeklęta w liberalnej doktrynie, znalazła zastosowanie na masową skalę w dojrzałych demokracjach. Udało się. Kryzys 2008 r.po upadku Lehman Brothers udało się okiełznać, ale ogromnym kosztem ze strony podatników, bo nastąpiła nacjonalizacja strat (po wcześniejszej prywatyzacji zysków). I dodatkowo pojawiły się, jak to była przy tak końskiej kuracji, ostre skutki uboczne, z którymi się zmagamy, mimo że od kryzysu minęła już ponad dekada.
Nie tylko nacjonalizacja stała się symbolem ekonomii 2.0, ale także masowy dodruk pieniądza. To było zjawisko, którego ekonomiści nie dopuszczali do świadomości przez dekady, bo przecież dodrukować pieniądza (w praktyce dopisać go księgowo przez banki centralne) oznaczało w teorii psucie waluty i globalne zagrożenie wojnami walutowymi. Tymczasem banki centralne USA, Wlk. Brytanii, Japonii czy Szwajcarii, nie oglądając się na takie ekonomiczne „przesądy” zabrały się do dodrukowywania dolarów, funtów, jenów czy franków z takim zapałem, że puściły im hamulce. Tylko w USA dodrukowano od kryzysu grubo ponad dwa biliony dolarów! Te pieniądze nie wywołały jednak inflacji konsumenckiej, tylko inflację aktywów. Stąd gigantyczne wzrostu cen akcji i nieruchomości.
Trzecim efektem post kryzysowym jest podważanie nie tylko niezależności banków centralnych, ale także ich kompetencji. B. szef Fed, zdawało się kiedyś nieomylny guru finansjery, Alan Greenspan był zmuszony przyznać się, że kryzys go zaskoczył. W Ameryce tak długo utrzymywano rekordowe niskie stopy procentowe, że doprowadzono do boomu na rynku nieruchomości, którego efektem było wyprodukowanie przez amerykańskie instytucje finansowe ogromnej ilości obligacji zabezpieczonych hipotekami, które nigdy miały nie tanieć, a przynajmniej nie wszystkie jednocześnie. Stało się dokładnie odwrotnie i w aktywach pojawiły się toksyczne obligacje warte setki miliardów dolarów, które pociągnęły na dno banki.
A skoro prysł mit profesjonalizmu banków centralnych, to stąd tylko krok do podważania ich decyzji oraz po prostu mniej lub bardziej brutalnych nacisków ze strony urzędujących polityków. Celuje w tym prezydent USA Donald Trump, który z Fed zrobił chłopca do bicia, rujnuje jego niezależność, a w praktyce wtrąca się w kompetencje, bo mówi jak trzeba kształtować poziom stóp procentowych. Oczywiście dla każdego polityka podwyżki stóp, czyli to co robił w ostatnich latach Fed, to potężny kłopot, bo drożeje kredyt, a wyborcy są źli. Więc lepiej w tych czasach nie być „jastrzębiem”, tylko „gołębiem” monetarnym, nie tylko w USA. Presja polityczna Trumpa przynosi zresztą skutki, bo o ile coraz szybciej rozwijająca się gospodarka USA uzasadniała podwyżki stóp, tak w ostatnich miesiącach mówi się już praktycznie jedynie o obniżkach.I to nawet na początek jednorazowej w wysokości aż 0,5 pkt proc.! W ten sposób faktycznie w USA wielka polityka przejmuje kontrolę nad polityką monetarną, a niezależność Fed topnieje z każdym dnem. W przeciwieństwie do inflacji bazowej, która zaskakująco rośnie, ale nie jest to już żaden argument za utrzymaniem stóp albo ich podwyżką. Zasada „Make America Great Again” rządzi i żaden bank centralny nie będzie stać jej na drodze. Nawet jeśli za jakiś czas skutki takiej polityki będą opłakane (prezydent Trump już wówczas zapewne nie będzie rządzić, bo pozostała mu jedynie druga czteroletnia kadencja). A skoro w USA można tak łajać bank centralny i podważać jego niezależności, co było nie do pomyślenia przed 2008 r., to dlaczego w częściach świata nie robić tak samo?
I tu dochodzimy do podobieństwa USA do Turcji, gdzie prezydent Erdogan właśnie odwołał szefa banku centralnego, co rynki odczytały jako zapowiedź fali obniżek stóp procentowych, co z jednej strony może początkowo rozruszać gospodarkę, jednak na koniec dnia doprowadzi do wybuchu inflacji gorszej niż Turcja do tej pory doświadczyła. Bo to tak, jakby pożar gasić benzyną. Niemniej pokusa, aby w Turcji czysta polityka rządziła polityką monetarna została wprowadzona w życie, co spotka się z reakcją inwestorów, ponieważ dwa razy się zastanawia, zanim pożyczą tam dolara.
Przykłady USA i Turcji, zdawałoby się że tak bardzo odległe ze względu na kontekst polityczny, są niestety sygnałem, że banki centralne są na cenzurowanym. Zawsze na koniec za to zapłacą konsumenci. Inflacją.