Inflacyjny początek roku jak żywo przypomina sytuację z 2020 roku: inflacja rośnie, zaskakując analityków i ekonomistów. Rada Polityki Pieniężnej i NBP są niewzruszone i ani myślą przeciwdziałać podwyżkami stóp procentowych.
W styczniu wzrost cen rok do roku wyniósł 2,7 proc. wobec 2,4 proc. zanotowanych w grudniu. Wielu analityków złapało się za głowy, ponieważ było to niezgodne z ich prognozami. Taki wskaźnik oznacza, że inflacja ponownie znalazła się powyżej celu inflacyjnego NBP, który wynosi 2,5 proc. (plus/minus 1 pkt proc.). Warto przypomnieć, że przed rokiem – dokładnie o tej porze – byliśmy świadkami prawdziwej galopady cen, bo w styczniu zanotowaliśmy 4,4 proc., aby w lutym osiągnąć lokalny szczyt 4,7 proc. To był poziom inflacji, który zaczął poważnie niepokoić ekonomistów, ale z pomocą w jej zbiciu NBP i RPP przyszedł… koronawirus. Zatrzymanie gospodarki, lockdown dla handlu i usług przełożyły się na niższy wskaźnik. Pomimo, że wówczas RPP dokonała trzech z rzędu obniżek głównej stopy procentowej, aby sprowadzić ją do prawie zera. Oficjalnie, tani pieniądz miał być narzędziem walki z kryzysem gospodarczym wywołanym skutkami koronawirusa i lockdownu. Lecz w kalendarzu zbliżały się także wybory prezydencie, zaś tani kredyt, przekładający się na niższe odsetki, ma swój walor dla wyborców. Premier i prezes NBP próbowali nawet straszyć deflacją, ale po roku okazało się, że to strachy na lachy, a inflacja się mocno trzyma z kilku powodów.
Od początku roku weszło w życie kilka podatków i danin, które przełożyły się na wyższe ceny. To np. opłata mocowa w naszych rachunkach za prąd, podatek handlowy czy opłata cukrowa. W górę poszła zauważalnie także płaca minimalna (do 2800 zł brutto), a jakby tego było mało, NBP rozpoczął – ku zdziwieniu wielu obserwatorów – interwencje na rynku walutowym, aby… osłabić złotego. A przecież słabszy złoty to droższe importowane towary i usługi, co musi odbijać się na cenach detalicznych. Do tego, z powodu tzw. inflacji aktywów, na światowych rynkach trwa w najlepsze spekulacja surowcami, od ropy naftowej po tzw. soft commodities, czyli np. żywność. Po prostu jest tak dużo taniego pieniądza globalnie, że nie ma w co lokować, bez windowania cen, co widać po hossie na rynkach akcji oraz nieruchomościach.
Efekt jest taki, że inflacja ponownie zaskoczyła „jak zima drogowców”, a jednak trudno spodziewać się jakiejkolwiek reakcji po NBP i RPP, poza uspokajającymi stwierdzeniami, że wszystko jest w porządku. Tylko jak wytłumaczyć to posiadaczom oszczędności, którzy patrzą z bezsilnością, jak kolejny rok z rzędu topniają realnie ich kapitały, bo banki po obcięciu stopy procentowej do prawie zera albo dają umownie „0,01 proc.”, albo bronią się przed przyjmowaniem depozytów, bo nie są ich w stanie przekuć na kredyty i zarabiać na marży odsetkowej. Zatem idą w podwyżki opłat i prowizji, które również napędzają inflację, gdyż rok do roku rosną w tempie ok. 40 proc.
Tolerowanie przez sterników polityki pieniężnej wysokiej inflacji jest za to na rękę rządowi, ponieważ skutkuje wyższymi wpływami podatkowymi. Zatem wychodzi, że głównymi poszkodowanymi są oszczędzający, którzy powinni – jak zakładał Plan Odpowiedzialnego Rozwoju – budować długoterminowe oszczędności. Tymczasem realnie tracą na bezpiecznych lokatach, albo są wpychani w bardziej ryzykowne zachowania inwestycyjne, które nie są odpowiednie dla mniej wykwalifikowanych i skrajnie mogą się skończyć jak Amber Gold lub GetBack. Także pęknięcie bańki spekulacyjnej np. na rynku nieruchomości może być bolesnym doświadczeniem dla poszukujących dziś alternatywy dla przynoszących realne straty lokat, którzy są coraz bardziej zdesperowani. Brak reakcji na inflacyjne wyskoki może w przyszłości skończyć się koniecznością zbyt szybkich, i zbyt głębokich podwyżek stóp procentowych. Na razie możemy z przymrużeniem oka powiedzieć – wpisując się w oficjalny przekaz władzy – że „jesteśmy najlepsi w Europie”, tyle tylko, że bycie w ścisłej czołówce europejskiej w inflacji żadnym powodem do radości nie jest.