Marazm na warszawskiej giełdzie i spadek aktywności inwestorów podważa zasadność utrzymywania „podatku Belki” w obecnej postaci. A bez impulsu fiskalnego nasz rynek kapitałowy nie ruszy z miejsca.
Pod koniec 2018 r. znaleźliśmy się na polskim rynku kapitałowym w potrzasku: z jednej strony spadają obroty na rynku akcji i wyceny firm, a z drugiej przybywa spółek opuszczających parkiet, a nieliczne chcące sprzedać nowe akcje odwołują emisje. Tak naprawdę mamy obecnie sytuację „być albo nie być” dla polskiej giełdy, i żaden awans do prestiżowego indeksu FTSE Russell tego nie przypudruje. Nasz rynek stracił na atrakcyjności, zarówno dla inwestorów, jak i emitentów. Przestał służyć alokacji kapitału. I trzeba pilnie zdecydować jakie podjąć środki, aby negatywną tendencję odwrócić.
Jeśli nie działają inne środki, a nie działają, pozostaje impuls fiskalny, czyli zniesienie, zawieszenie lub modyfikacja „podatku Belki”. Przypomnijmy, że wprowadzony w 2002 r. z inicjatywy Marka Belki, ówczesnego ministra finansów, miał być jedynie tymczasowym rozwiązaniem i służyć załataniu dziury budżetowej, jaka pojawiła się pod koniec rządów AWS. To co wydawało się ratunkiem dla finansów państwa, już na starcie okazało się politycznym strzałem w stopę. Pomysł nowego podatku został ogłoszony na krótko przed wyborami parlamentarnymi i mógł być powodem, dla którego SLD nieoczekiwanie nie uzyskało większości do samodzielnych rządów, tylko musiało zawiązać koalicję z PSL. Powód był prosty. Podatek – jak każda nowa fiskalna danina – nie był mile widziany przez wyborców, co wkrótce można było zobaczyć w gigantycznych kolejkach w bankach, gdzie oszczędzający ustawili się w długich kolejkach, aby zdążyć założyć słynne lokaty „antybelkowe” (podatek wprowadzono najpierw dla depozytów w bankach).
Jednak nie sprawdziły się kasandryczne wizje, że podatek Belki dobije giełdę. Wręcz przeciwnie. Początek obowiązywania daniny od zysków kapitałowych (2004 r.) zbiegł się w czasie z początkiem największej hossy w historii GPW wywołanej impulsem jakim dla gospodarki było wejście do Unii Europejskiej. W sytuacji, gdy „zarabiali wszyscy”, podatek wydawał się nie być dokuczliwy. Ale od tamtego czasu wiele się zmieniło. O hossie na giełdzie sprzed ponad dekady inwestorzy zapomnieli już na dobre, coraz trudniej jest zarobić na parkiecie, a dochody z lokat bankowych, nie dość, że dają tyle odsetek, co kot napłakał, to jeszcze trzeba się nędznymi odsetkami podzielić z państwem.
I właśnie od lokat bankowych, a nie od giełdy, warto zacząć dyskusję o bezzasadności „podatku Belki”, ponieważ zaryzykuję pogląd, że jest to dla posiadaczy miliardów złotych zgromadzonych w bankach podatek wręcz… niemoralny. Dlaczego? Otóż od ponad trzech lat mamy stopy procentowe na najniższym poziomie w historii (główna 1,5 proc.), co przekłada się na boleśnie niskie oprocentowanie depozytów. Kiedy dołożymy do tego inflację rzędu 2 proc., okazuje się, że z powodu ujemnych stóp procentowych oszczędzający jest „karany” nie dość, że realnym spadkiem wartości swoich pieniędzy (inflacja przewyższająca oprocentowanie depozytów nie pozwala na ochronę kapitału), to jeszcze do jego realnej straty trzeba doliczyć „karę” w postaci 19 proc. „podatku Belki”. Giełdowa hossa z lat 2003-2007 miała takie samo znaczenie dla oszczędzających, jak trwająca aż 27 miesięcy deflacja, bo wówczas mało, bo mało, ale realnie, a nie tylko nominalne, było zarobku na lokatach, i płacenie Belki następowało rzeczywiście od zysku. Obecnie jednak niewiele lokat daje więcej niż inflację, nie mówiąc już o kontach osobistych. A skoro rekordowo niskie stopy procentowe mają pozostać na niezmienionym poziomie co najmniej do końca 2019 r., to utrzymywanie „podatku Belki” będzie przynajmniej przez ten czas pogłębiać straty z oszczędności. A przecież nie tak powinno być.
I tu dochodzimy do kolejnej – dość niewygodnej dla rządzących – kwestii: jednym z celów Strategii Odpowiedzialnego Rozwoju ma być budowanie krajowych oszczędności, dodajmy długoterminowych. Idea ze wszech miar słuszna, ale „podatku Belki” – przynajmniej w obecnie obowiązującym kształcie pogodzić się z nią nie da w żaden sposób. Bo podatek nie dość, że pożera część zysku (często nawet jedynie nominalnego), to sprawia, że inwestorzy rozpaczliwie szukają alternatywnych sposobów lokowania oszczędności, albo przeznaczają je na konsumpcję, skoro oszczędzać się „nie opłaca”. W ten sposób została nam zafundowana np. bańka cenowa na rynku nieruchomości. Skoro w powszechnym przekonaniu nie opłaca się inwestować ani na giełdzie, ani trzymać pieniędzy na lokatach, to wielu posiadaczy kapitału postawiło na nieruchomości, także na wynajem, gdzie zryczałtowana stawka podatku wynosi jedynie 8,5 proc., więc jest znacznie poniżej „Belki”, a do tego co najmniej o kilka punktów procentowych daje wyższy zysk niż pasywne lokaty bankowe.
Dlatego warto się zastanowić czy „podatek Belki” warto utrzymywać. Ktoś powie: warto. Wszak to aż z grubsza trzy miliardy złotych, ważne z punktu widzenia finansów państwa, szczególnie kiedy finansuje się tak hojne programy socjalne jak obecnie. Ale biorąc pod uwagę wielkość wpływów podatkowych, poprawionych zmniejszeniem luki vatowskiej, waga „podatku Belki” spada.
Optymalnym rozwiązaniem byłoby powiązanie w dłuższym terminie zniesienia lub obniżenia „podatku Belki” ze stymulowaniem długoterminowych oszczędności (powyżej 12 miesięcy). Pod tym względem rozwiązanie fiskalne jest dobrym instrumentem i chyba jedynym do wdrożenia poza PPK. Przyszłość rynku kapitałowego i cel powszechnej budowy oszczędności długoterminowych są wystarczającym argumentem, aby coś wreszcie ruszyć z „podatkiem Belki”.