W przygotowywanej strategii dla rynku kapitałowego powinny znaleźć się zalecenia dotyczące poprawy stanu corporate governance. Szczególnie w spółkach kontrolowanych przez państwo, które zapomina się, że nie jest jedynym właścicielem na rynku publicznym.
Miarą dojrzałości rynku kapitałowego jest nie tylko zaklasyfikowanie go do prestiżowych indeksów i koszyków gospodarek (według FTSE Russell jesteśmy już rynkiem rozwiniętym) czy wysoki poziom technologiczny (mamy nowoczesny system notować UTP), ale także jakość relacji między akcjonariuszami i polityka informacyjna. Szczególnie jeśli chodzi o relacje dominującego akcjonariusza z tymi słabszymi, czyli mniejszościowymi, do których zalicza się nie tylko instytucje finansowe, lecz także rzesze indywidualnych inwestorów. Ci ostatni są najsłabszym ogniwem akcjonariatu i właśnie szacunek i bycie fair wobec nich świadczy o tak naprawdę, w którym miejscu rozwoju jesteśmy. Nie wszystko musi i powinno być regulowane prawnie, bo stąd prosta droga do przeregulowania rynku, co hamuje jego rozwój. W wielu wypadkach wystarczą przejrzyste i rozsądne zasady corporate governance, które stosowane są tam, gdzie prawo albo nie sięga, albo zostawia miejsce dla dobrych praktyk.
Niestety, corporate governance po polsku pozostawia wiele do życzenia, szczególnie jeśli chodzi o relacje między dominującym akcjonariuszem państwowym, a słabszymi mniejszościowymi. Jest to o tyle ważne, że kiedy spojrzymy na skład indeksu WIG20 to widzimy, że jest zdominowany przez największe spółki państwowe, których zachowanie określa w dużej mierze kondycję naszego rynku i jego atrakcyjność dla inwestorów, szczególnie zagranicznych, którzy zawsze mogą „głosować nogami”, pozbyć się akcji na rynku, który nie odpowiada ich standardom i przenieść kapitał w inne miejsce na świecie. Bez przestrzegania zasad corporate governance, czytaj szanowania najmniejszych akcjonariuszy, rynek kapitałowy nie jest rynkiem równych szans, tylko opresyjnym miejscem, gdzie strach inwestować, ponieważ łatwo można się narazić na straty. Jeśli główny właściciel jest przekonany, że jest jedynowładcą, zawsze może sfaulować mniejszych akcjonariuszy, czy to swoimi decyzjami czy też ukrywaniem swoich intencji dotyczących działalności operacyjnej spółki i doboru kadry menadżerskiej.
Od trzech lat wiele do życzenia pozostawiają relacje między państwem jako właścicielem, a pozostałymi akcjonariuszami, zwłaszcza w spółkach energetycznych. Nie ma znaczenia, czy „suweren” ma ponad 50 proc. głosów na walnym zgromadzeniu czy mniej, bo jest przekonany, że może zrobić w spółce dosłownie wszystko: od zmuszenia jest do czysto politycznych decyzji biznesowych do wymiany zarządów i rad nadzorczych bez tłumaczenia powodów. To ostatnie szczególnie ostro widać po konflikcie w Jastrzębskiej Spółce Węglowej, gdzie po awanturze ze związkowcami rada nadzorcza odwołała dwóch wiceprezesów. Stało się to oczywiście bez podania przyczyn, więc pozostali akcjonariusze mogą tylko zachodzić w głowę co się stało i żywić się przekazami medialnymi. Niestety, decyzje personalne w spółkach skarbu państwa są tak owiane tajemnicą, że tak naprawdę nigdy nie dowiadujemy się czym zasłużył się prezes albo wiceprezes, że stracił stanowisko. Czy działał na szkodę spółki, czy nie miał kompetencji? A może właśnie chciał bronić spółki i jej wszystkich akcjonariuszy przed zakusami dominującego właściciela? Rada nadzorcza ma prawo, o ile działa w ramach obowiązującego prawa, do decyzji personalnych. Jednak przynajmniej teoretycznie powinna być emanacją wszystkich akcjonariuszy i działać w ich interesie. Dlatego dobrym zwyczajem powinno być, aby decyzje personalne były wyjaśniane, a nie dokonywane w oparach tajemnicy, bo to psuje standardy rynku i sprawia, że corporate governance staje się zbiorem dobrych praktyk na papierze.