Sposób przejęcia Santandera przez austriackie Erste Group, choć przyjazny, nie tylko budzi wątpliwości, co do faktycznej ochrony akcjonariuszy mniejszościowych w Polsce, ale w przyszłości może być zachętą do organizowania wrogich przejęć „za pół ceny”.
Wśród głosów o sile i atrakcyjności polskiego sektora bankowego, skoro jeden wielki zagraniczny bank odkupuje od drugiego wielkiego zagranicznego banku polski wielki bank, słabo przebijają się zasadne opinie, że struktura transakcji jest głęboko niesprawiedliwa dla akcjonariuszy mniejszościowych, którzy powinni mieć możliwość pozbycia się akcji jeśli – z jakiś powodów – nie podoba im się nowy strategiczny właściciel. Tym bardziej, że do przejęcia kontroli wystarczy mu 49 proc., a reszta akcji (13 proc.) pozostanie w rękach poprzedniego dominującego właściciela, który będzie je mógł potem sprzedać na rynku wg swojego uznania.
Możliwość wyjścia z inwestycji przy przejęciach to jedna z fundamentalnych rynkowych zasad ochrony mniejszościowych, zarówno instytucjonalnych jak i indywidualnych, którą – jak pokazuje przykład Santandera – łatwo w polskich realiach obejść. Wcześniej było inaczej, bo kolejne wezwania trzeba było ogłaszać po przekroczeniu progów 33 proc. i 66 proc. głosów na walnym zgromadzeniu, co często prowadziło do ostatecznego wezwania na 100 proc. papierów. Albo główny właściciel pozostawał poniżej 66 proc., zaś reszta pozostawała w wolnym obrocie.
Obecnie jeden z właścicieli może w zaciszu negocjacyjnych gabinetów, dogadać się z drugim właścicielem, aby ten sprzedał mu papiery dające 49 proc. głosów, co faktycznie da mu władzę nad całą spółką, choć formalnie nie będzie przecież kontrolować ponad 50 proc. głosów. W praktyce rozproszonego akcjonariatu w drugiej „połówce” akcji pakiet 49 proc. w zupełności wystarcza, aby mieć spółkę w garści i rządzić w niej tak, jakby wyłożyło się pieniądze na zakup 100 proc. Czyli przejęcie za „pół ceny”.
Zgodnie z duchem unijnych przepisów w sprawie ofert przejęcia każdy, kto w wyniku nabycia papierów posiada pakiet dający mu kontrolę nad spółką ma obowiązek ogłoszenia wezwania dla wszystkich akcjonariuszy na wszystkie wyemitowane akcje. Tyle unijna teoria wynikająca z dyrektywy. Ustalenie progu głosów dającego kontrolę pozostawiono do ustalenia już państwom członkowskim, co powoduje różna praktykę. W większości państw UE próg kontroli ustalono już na 25-33 proc., a w zaledwie kilku – w tym w Polsce – na poziomie 50 proc. W dużym uproszczeniu: zastąpiono u nas dwa dotychczasowe progi (33 proc. i 66 proc.) jednym 50 proc. i uznano sprawę za załatwioną. Dopiero przekroczenie progu 50 proc. oznacza konieczność ogłoszenia wezwania na resztę akcji. Ale implementując dyrektywę unijną zignorowano fakt, że w praktyce można rządzić spółką mają ciut poniżej 50 proc., czyli właśnie np. 49 proc., a nawet znacznie mniej. Biorąc pod uwagę, że na walne zgromadzenia spółek publicznych nigdy nie przyjeżdżają akcjonariusze posiadający w sumie 100 proc. kapitału, posiadacz 49 proc. pakietu łatwo może przegłosowywać korzystne dla siebie uchwały. Ma to bardzo poważne konsekwencje dla spółek i ich akcjonariuszy, zarówno gdy pojawi się chętny do przyjaznego przejęcia (jak stało się w Santanderze), jako i wrogiego, do którego można dojść w każdej chwili w wielu polskich spółkach z rozproszonym akcjonariatem, gdzie jest np. główny właściciel dysponujący 30 proc. głosów. Można sobie hipotetycznie wyobrazić, że walka o władzę nad taką spółką odbędzie się między dwoma dużymi inwestorami, z których dotychczasowy główny będzie zainteresowany w utrzymaniu decydującego wpływu na spółkę, albo „najeźdźca”, nie rozmawiając ze swoim obecnym już w akcjonariacie konkurentem, zechce przechwycić pozostałe rozproszone udziały do 49 proc. i faktycznie zawładnąć spółką. W praktyce wcale nie musi być to takie trudne, bo wielkie pakiety akcji mogą posiadać duże instytucje finansowe (np. OFE czy TFI) i wystarczy się porozumieć z nimi i ogłosić wezwanie na 49 proc., aby dostać to, co się chce. A pozostali mniejsi właściciele, w tym indywidualni, będą musieli obejść się smakiem i nawet na „wieczne nigdy” nie mieć szansy, aby wyjść ze spółki jeśli z jakiś powodów nie będzie im się podobać nowy strategiczny właściciel.
W praktyce może to doprowadzić do wojen w akcjonariatach spółek, którym będą się bezsilnie przyglądać mniejsi właściciele, tracą w ten sposób zaufanie do rynku kapitałowego, bo ochrona ich interesów będzie przecież iluzoryczna. Dlatego sprawa progu do konieczności wezwania na 100 proc. akcji powinna zostać ponownie przemyślana przez regulatora i nadzorcę rynku, ponieważ obecnie obowiązujące przepisy i tworząca się właśnie na naszych oczach praktyka – jak się niestety okazuje – pozostawiają wiele do życzenia w zakresie przejmowania spółek i mogą być kolejnym elementem podważającym zaufanie do rynku kapitałowego, o którym tak wiele się mówi…