Listopadowy wzrost płac aż o 7,7 proc. zaskakuje, ale też dowodzi, jak skuteczna jest presja pracowników na wyższe zarobki przy rekordowo niskim bezrobociu 5,7 proc. Pracownicy cieszą się z wyższych pensji, ale dla przedsiębiorców i całej gospodarki to na dłuższą metę niepokojący sygnał, bo jeśli nie będzie równocześnie rosła wydajność pracy, bo skazujemy się na utratę konkurencyjności.
W sektorze przedsiębiorstw przeciętna płaca brutto w listopadzie dobiła już prawie do 5000 zł. Dynamika 7,7 proc. zaskoczyła wielu ekonomistów, ale nie dziwi, kiedy rozmawia się z przedsiębiorcami, bowiem stale informują o presji płacowej. Przyczynia się do tego nie tylko brak rąk do pracy, ale także podwyżki, w których otwarcie mówi się w wielu branżach i zakładach, co motywuje innych pracowników do podnoszenia oczekiwań płacowych. Swoje robi również przekaz propagandowy, że Polacy mają mieć płace takie jak na Zachodzie. Szkoda tylko, że nie dodaje się, że powinna za tym iść wzrost wydajności pracy, aby nie doszło do kosztowej katastrofy i utraty konkurencyjności. Takich przykładów mieliśmy w Europie już wiele. Wystarczy spojrzeć na przykład Grecji, gdzie płace oderwane były od wydajności i stan gospodarki przez wiele lat był maskowany rosnącym zadłużeniem aż do bankructwa.
Kiedy dochodzi do takich zaskakujących sytuacji z dynamiką wynagrodzeń, analitycy szukają przyczyny i często ich podejrzenie pada na sektor górniczy, gdzie od trzech lata mamy wyścig płac, motywowany politycznie, ponieważ związkowcy górniczy otwarcie popierali opozycję PiS przed wyborami parlamentarnymi 2015 r. Podwyżki płac, nagrody i premie górnicze są rodzajem spłaty politycznego poparcia, ale na dłuższą metę obrócą się przeciwko górnikom, bo węgiel energetyczny nie będzie wiecznie kosztować 90 dol. za tonę. Kiedy cyklicznie ceny węgla spadną, a o rynku surowcowym mówi się, że to „rynek króla i żebraka”, to kopalnie znowu staną na skraju bankructwa, obciążone wielkimi kosztami osobowymi (stanowią z grubsza połowę kosztów wydobycia).
O tym, że pracownicy dostają wszystko czego chcą płacowo, nie tylko w wielkich firmach państwowych, świadczy fakt, jak rzadkie są… strajki. Według danych GUS w pierwszym półroczu 2018 r. odbyły się jedynie dwa strajki, w których wzięło udział 685 osób. Zarządy spółek, przestraszone albo konsekwencjami politycznymi albo po prostu utratą wykwalifikowanych pracowników, starają się za wszelką cenę utrzymać tzw. spokój społeczny, czyli ustępują płacowo na całego. W negocjacjach stroną rozgrywającą są najczęściej związkowcy, a władze firm zepchnięte są do defensywy. Taki układ sił świadczy o sile rynku pracy, ale także o upolitycznieniu gospodarki i wzroście etatyzmu. Ale płace oderwane od wydajności to gotowa recepta na gospodarcze problemy w przyszłości.