Krajowe banki cierpią na chroniczną nadpłynność, która z jednej strony hamuje wzrost gospodarczy, bo depozyty nie są przekuwane na kredyty inwestycyjne, a z drugiej może prowadzić do podejmowania ryzykownych decyzji pożyczania słabym firmom.
Pomimo ostatnich problemów z bankami kontrolowanymi przez Leszka Czarneckiego cały sektor bankowy w Polsce pozostaje od lat stabilny, generuje rocznie kilkanaście miliardów złotych zysków, a giełdowe banki przeważnie płacą sute dywidendy.
Pod względem siły nasze banki zdają w cuglach europejskie stress testy, co jest dowodem, że zarówno kryzys finansowy w 2008 r., jak i w strefie euro 2010-2012, wcale ich nie dotknął. Nie miały w swoich bilansach ani toksycznych aktywów na skalę, która by im mogła zagrozić, ani trefnych obligacji bankrutujących państw strefy euro. Co innego wielkie banki europejskie, szczególnie niemieckie, które zmagają się z gigantycznymi problemami. Efektem tego było zrównanie się pod względem wartości rynkowej PKO BP z Deutsche Bankiem, przez dekady uchodzącym za ikonę potęgi gospodarki zza Odry.
Jednak można zaryzykować stwierdzenie, że sytuacja polskich banków jest tak dobra, że aż… niepokojąca. Otóż wiele lat wysokiego wzrostu gospodarczego powoduje, że rosną oszczędności gospodarstw domowych, które są w stanie coraz więcej odłożyć. I robią to przede wszystkim w bankach, dlatego rosną depozyty. Tylko część środków jest kierowana na rynek nieruchomości, gdzie i tak pozwoliło to na wywołanie boomu niespotykanego od ponad dekady. Rynek kapitałowy pozostaje na uboczu zainteresowań, ponieważ jego reputacja została zniszczona, a wieloletnia stagnacja cen zniechęca inwestorów do przesunięcia tam części kapitału. Dlatego banki, pomimo że od kilku lat stopy procentowe utrzymują się na rekordowo niskim poziomie, cierpią na nadpłynność. I to nie byle jaką, bo przekraczającą 100 mld złotych. O ile zagraniczni szefowie banków są szczęśliwi, jeśli wskaźnik wypłacalności mają na poziomie 8-10 proc., to u nas mocne kilkanaście procent nikogo nie dziwi. Oznacza to problem dla banków, bowiem ogromna część depozytów nie „pracuje” w kredytach, ale także dla NBP, który rocznie ponosi potężne koszty.
Taka kumulacja niechcianego kapitału ma wiele negatywnych konsekwencji dla gospodarki. Po pierwsze owszem budowane są oszczędności, ale nie wspierają one w żaden sposób rozwoju gospodarki, bo po prostu leżą odłogiem. Po drugie rośnie ubankowienie polskiej gospodarki, co długoterminowo bije w innowacyjność, bo banki nie są od tego, aby ryzykowały depozytami finansowanie ryzykownych młodych biznesów. Pod względem finansowania gospodarki aż 60-70 proc. to banki, podczas gdy w Europie ten wskaźnik jest znacznie niższy, a w USA wręcz ta proporcja jest odwrotna z korzyścią dla rynku kapitałowego. Po trzecie wreszcie to spory problem dla bankierów, ponieważ każdy najchętniej wrzuciłby te depozyty w pracujące kredyty, zrobił zysk, wypłaciłby dywidendę, a samemu zgarnął premie i bonusy za zarządzanie. Dlatego może rosnąc pokusa, aby banki angażowały się w bardziej ryzykowne działania. Efektem tego może być pogorszenie portfela kredytów, ponieważ pożyczki konsumpcyjne łatwo się psują, a jeśli dochodzi do wpadki firmy, to straty mogą iść już za jednym zamachem w setki milionów złotych dla pojedynczego banku. Takie przypadki ostatnio się pojawiają i są przykrym rozczarowaniem dla akcjonariuszy banków. Sposobem na rozładowanie nadpłynności może być przesunięcie części oszczędności na rynek kapitałowy, pod warunkiem, że odbudowane zostanie zaufanie do niego, zdemolowane przy okazji okrojenia OFE. Gospodarka potrzebuje jak kania dżdżu bardziej zrównoważonego finansowania, co może odbyć się z korzyścią dla banków, które i tak pozostaną liderem.