Pierwszą ogólną zasadą, jaka ma przyświecać wdrażaniu Strategii jest „wzmacnianie zaufania do rynku”. Zanim jednak wzmocni się zaufanie, trzeba uczciwie spojrzeć w przeszłość i odpowiedzieć sobie na pytanie: ”Co takiego stało się (dzieje się), że to zaufanie trzeba wzmacniać?”. I czy właściwym określeniem celu nie powinno być „odbudowanie zaufania”, bo niestety legło ono w gruzach. Dodam, że nie z powodu bezwzględnych globalnych spekulantów ani spisku światowej finansjery, ale w dużej mierze na nasze własne życzenie, zarówno uczestników rynku, jak i regulatora oraz rządu.
Dekadę temu nasz rynek był w szoku po upadku Lehman Brothers i wybuchu największego w historii kryzysu finansowego, który zachwiał światową gospodarką i o mało nie doprowadził do zapaści systemu bankowego. Najczęściej zadawanym wtedy pytaniem było: „Gdzie do cholery jest dno?!”. Było ono o tyle rozpaczliwe, że dramatyczny spadek indeksów giełdowych i wycen spółek nastąpił po największej hossie z lat 2003-2007. W Polsce miliony indywidualnych inwestorów, oszczędzających w funduszach inwestycyjnych oraz emerytalnych poniosło potężne straty. Nigdy wcześniej inwestowanie w różnych formach na krajowym rynku kapitałowym nie miało tak masowego charakteru, i nigdy wcześniej nie przyniosło tak ogromnych strat. Jednak w świadomości przeważającej części inwestorów tamte wydarzenia były po prostu konsekwencją globalnego krachu, za który ani oni, ani regulator, ani rząd nie ponosili odpowiedzialności. Dlatego nie tylko nie odwrócili się plecami do giełdy, ale szybko i licznie powrócili już w 2010 roku na fali prywatyzacji spod szyldu akcjonariatu obywatelskiego. I tutaj dochodzimy do fundamentalnego znaczenia zaufania. Rynek papierów wartościowych, pomimo wcześniejszych bolesnych strat, cieszył się wówczas w Polsce zaufaniem społecznym, czego dowodem był udział aż 323 tys. drobnych inwestorów w ofercie publicznej GPW. Z kolei zagranica dostarczyła dowodu zaufania w postaci udziału potężnych globalnych funduszy w ofercie PZU.
Wydawało się wtedy, że nie sposób roztrwonić takiego kapitału zaufania. Warszawa nie tylko stała się największym i najbardziej płynnym rynkiem w Europie Środkowej, ale dostroiła się do światowych trendów bessy i hossy. Stanęliśmy przed ogromną szansą, aby jako szybko rozwijający się rynek wschodzący, trzymając trochę w ręku „free ride ticket”, przewieźć się przez długie lata na światowej hossie, nakręcanej setkami miliardów dodrukowanych dolarów, funtów czy jenów. Rozwój krajowego rynku kapitałowego mógł przynieść to wszystko, co dziś jest stawiane dopiero jako cele do osiągnięcia: powszechne finansowanie rozwoju spółek przez emisję akcji i obligacji, wzrost kapitalizacji notowanych spółek krajowym do PKB czy zwiększenie udziału oszczędności w gospodarce. To wszystko było na wyciągnięcie ręki i mogło przynieść wzrost dobrobytu społeczeństwa. Tak się jednak nie stało. Dziś jest on budowany kosztownymi transferami socjalnymi, które przede wszystkim napędzają konsumpcję i zmniejszają sferę ubóstwa, ale nie dają impulsów prorozwojowych dla gospodarki.
Niestety, rozwój naszego rynku kapitałowego został brutalnie zatrzymany przez tzw. reformę emerytalną PO-PSL, czyli okrojenie OFE z obligacji w 2014 r. i podzielenie Polaków na tych, którzy chcieli pozostać w OFE (i musieli złożyć specjalną deklarację) albo milcząco zaakceptowali przeniesie do ZUS. Towarzyszył temu bezprecedensowy polityczny atak na reputację giełdy, która została okrzyknięta „kasynem” i zobrzydzona krajowym inwestorom. Została w ten sposób złamana umowa społeczna z końcówki lat 90. dotycząca oszczędzania na emeryturę. Wyroki Trybunału Konstytucyjnego i Sądu Najwyższego potwierdziły, że środki w OFE za publiczne, a nie prywatne. I ze spuścizną OFE musimy sobie teraz w pierwszej kolejności poradzić, bo ma ona gigantyczny wpływ na odbudowę zaufania.