Budownictwo

W 2012 r. nierentowne kontrakty budowlane spowodowały, że na budowach pojawili się prawnicy, tzw. klejmerzy, szukający haków na zleceniodawców, którzy nie chcieli lub nie mogli waloryzować umów z powodu wzrostu cen materiałów budowlanych, co wpędzało wykonawców w straty.

Historia nigdy się nie powtarza, ale uwarunkowania historyczne i owszem – słynne powiedzenie nabiera aktualności, kiedy patrzy się na obecne problemy branży budowlanej, bowiem jako żywo przypominają one to, co wydarzyło się podczas boomu budowlanego związanego z Euro 2012. Wówczas wysyp kontraktów infrastrukturalnych, m.in. na stadiony i drogi, spowodował walkę wielu wykonawców w przetargach, gdzie kluczowym kryterium była najniższa cena. Wygrywający przetargi nie wzięli pod uwagę tylko tego, że boom może wywołać wzmożony popyt na materiały budowlane, np. stal czy asfalt, których ceny poszybują tak wysoko, że zepchną rentowność kontraktów pod kreskę. Efektem było szereg upadłości firm budowlanych, odpisy w bankach na kredyty i gwarancje, a na giełdzie utrata wartości obligacji i akcji.

Złapani w pułapkę wykonawcy chwytali się wielu sposobów, aby uratować się przed stratami, jeśli nie przed bankructwem. Nie płacili podwykonawcom, szli do sądów skarżąc zleceniodawców o odszkodowania, ale także stosowali metodę znaną z angielskiego „claim”, czyli dochodzili swoich racji dzięki kierowaniu na budowy wyspecjalizowanych prawników i inżynierów, którzy robili wszystko, aby znaleźć takie przyczyny opóźnień albo wyższych kosztów kontraktów, które byłyby roszczeniami i można by przerzucić je

na zleceniodawców, np. w ramach ugody. Stąd wzięło się określenie „klejmerzy”, o których sarkastycznie mówiono, że na niektórych budowach jest ich więcej niż samych budowlańców. Skutek ich pracy był różny, ale przy niektórych kontraktach rzeczywiście doszło do zawarcia ugód, nawet po wieloletnich sporach. Dlaczego spółki budowlane znowu mogą być zmuszone sięgać po pomoc „klejmerów”? Otóż powtarza się problem z nierentownymi kontraktami, dla których przetargi rozstrzygano np. 2-3 lata temu, a w trakcie realizacji okazało się, że wzrost kosztów pracy oraz materiałów budowlanych jest tak duży, że „stare” umowy po prostu przynoszą straty. Dotyczy to zarówno umów infrastrukturalnych, gdzie stroną jest państwo, jak i kontraktów zawieranych przed dwie prywatne strony. Wszędzie problem jest ten sam. Rozwiązaniem mogłoby być urealnienie wartości kontraktów, bo przecież nikomu nie powinno zależeć, aby wykonawca padł, albo zszedł z budowy i sprawa trafiła na wiele lat do sądu. Jednak waloryzacja kontraktów napotyka duże problemy, ponieważ często zleceniodawcy wychodzą z założenia, że „widziały gały, co brały” i są zadowolone, że tanio pozyskały wykonawcę, a wzrost kosztów to przecież jego problem i niech dołoży z własnej kieszeni. Przy projektach dofinansowywanych ze środków unijnych dochodzą jeszcze problemy formalne np. związane z prawem zamówień publicznych, niedozwoloną pomocą publiczną, które mogłyby doprowadzić do zwrotu środków unijnych.

Problem jest jednak dostrzegany przez polityków i trwają prace nad zasadami waloryzacji kontraktów, lecz najprawdopodobniej będą one dotyczyć nowych, które zostaną dopiero zawarte. Dlatego należy się spodziewać, że jeśli wykonawcy będą pod kreską na „starych”, to na budowy znowu skierują „klejmerów”, którzy będą szukać nieprzewidzianych zdarzeń i okoliczności, które mogą posłużyć jako argument w negocjacjach albo w ostateczności przez sądem. Niestety, lekcja z poprzedniego budowlanego kryzysu z 2012 r. nie została odrobiona. Wychodzi na to, że do trzech razy sztuka, choć tego trzeciego razu mogą niektórzy wykonawcy po prostu nie doczekać.