Energetyka

Rosnące ceny CO2 przekładające się na droższą energię mogą spowodować ucieczkę z Polski najbardziej energochłonnych branż przemysłowych. Zjawisko określane mianem „carbon leakage” jest szczególnie groźne dla naszej gospodarki opartej na węglu.

O „carbon leakage” mówiło się bardzo dużo w Europie nie tylko przy okazji rewolucji łupkowej w USA, która spowodowała, że energia stała się tam bardzo tania i zwiększyła konkurencyjność amerykańskiego przemysłu, ale przede wszystkim w kontekście restrykcyjnej polityki klimatycznej Unii Europejskiej, która chce maksymalnie zmniejszyć emisje CO2, lecz nie znajduje naśladowców w innych częściach świata.  Właśnie to jest powodem przenoszenia przez właścicieli energochłonnych branż zakładów przemysłowych do krajów, gdzie CO2 nie jest kosztem i nie bije w konkurencyjność. Dla naszego regionu mogą być to np. państwa za wschodnią granicą. Ale dla globalnych graczy liczą się także lokalizacje w Ameryce, Afryce czy Azji. Wysoka cena energii jest bowiem kluczowym elementem przesądzającym często o opłacalności produkcji. Kilka lat temu szef jednej z globalnych grup stalowniczych powiedział w kontekście cen energii i polityki klimatycznej Unii, że gdyby przeniósł całą produkcję stali z Europy do USA, to rocznie miałby ekstra miliard dolarów zysku. Było to komentowane jako właśnie przykład zagrożenia „carbon leakage”.

Dopóki jednak ceny energii w Europie spadały w ostatnich latach, dopóty temat „carbon leakage” ucichł. Europejskiemu przemysłowi, po załamaniu w wyniku kryzysu w 2008 r., sprzyjały niskie ceny CO2 rzędu zaledwie 5-6 euro za tonę. Były one tak niskie, że specjalnie nikogo nie zachęcały do inwestowania w redukowanie emisji. To już jednak historia, bo Bruksela dostrzegła problem podważający z jej punktu widzenia efektywność polityki dekarbonizacji i administracyjnie ograniczono podaż praw do emisji CO2. Efekt jest taki, że ceny  uprawnień w 12 miesięcy podskoczyły do blisko 25 euro za tonę, powodując gwałtowny wzrost cen energii produkowanej przede wszystkim z węgla.

Polska gospodarka w blisko 80 proc. energię pozyskuje ze spalania węgla kamiennego i brunatnego, więc szok związany z kilkukrotnym wzrostem cen CO2 jest szczególnie bolesny. Ceny prądu poszły w górę z grubsza o połowę na rynku hurtowym, gdzie zaopatrują się firmy. To zła wiadomość dla branż energochłonnych np. stalowej, aluminiowej, nawozowej, obróbki drewna czy cementowni. A że takiego obrotu sprawy mało kto spodziewał się przed rokiem, to wkrótce może się okazać, że wielu producentów nie ma zabezpieczonych długoterminowych umów na dostawę energii i skokowo będzie musiała płacić coraz więcej, co uderzy w konkurencyjność lub w skrajnych przypadkach podważy ekonomiczny sens produkcji. Premier Mateusz Morawiecki uspokajał ostatnio, że rosnące ceny prądu nie są jednak na tyle krytyczne, aby zagroziły konkurencyjności polskiego przemysłu. Na dowód wskazał, że przez dwanaście miesięcy utworzono w naszym przemyśle więcej miejsc pracy niż we Francji, Hiszpanii i Włoszech razem wziętych. Tyle, że to już przeszłość i dotyczy raczej inwestycji rozpoczętych jeszcze w latach, gdy energia była tania. Teraz przedsiębiorcy, przerażeni cenami energii, ostrożnie będą kalkulować nowe energochłonne inwestycje, bo nie mają co liczyć nie tylko na tanią energię, ale także tanią siłę roboczą. A posiadający już u nas zakłady energochłonne mogą poważnie rozglądać się za ich przeniesieniem, czyli „carbon leakage” w praktyce.