Energetyka

Wielka polityka zaczyna rządzić nie tylko cenami prądu, ale także kursami spółek energetycznych. Zapowiada się wielka batalia o taryfę G na 2019 r. z prezesem URE, spółkami energetycznymi i rządem w roli głównej. Stawką są ceny prądu, interesy energetyki i przemysłu, ale przede wszystkim… wybory.

Prąd drożeje w zastraszającym tempie, głównie za sprawą szalejących cen CO2, ale także rośnie samo zapotrzebowanie. Dlatego inwestorzy giełdowi wyprzedają od dłuższego czasu akcje spółek, tym bardziej, że resort energii jako główny właściciel kręci nosem na wypłatę dywidend, a przecież energetyka to klasyczne spółki dywidendowe. Jednak w środę nagle papiery energetyczne jakby „prąd kopnął”. Notowania poszły w górę z powodu szefa Urzędu Regulacji Energetyki. Dał on do zrozumienia, że ustalając taryfy G dla gospodarstw domowych na przyszły rok będzie pamiętał także o interesach firm energetycznych. Dlaczego wywołało to taką reakcję? Otóż od szefa URE zależy ile zapłacimy za prąd w przyszłym roku. To on zatwierdza taryfę G, które przedstawiają firmy energetyczne. Tymczasem na rynku prąd podrożał przez rok z grubsza o połowę. Na razie odczuwają to na swoich kontach firmy, które nie miały długoterminowych kontraktów. Konsumenci indywidualni płacą jeszcze „po staremu”, czyli wg taryf ustalonych wcześniej na 2018 r. Dopiero teraz producenci energii przyjdą z nowymi wnioskami taryfowymi na 2019. Dodajmy, że przyjdą w mało komfortowej sytuacji, bo rządzący politycy zadeklarowali, że prąd dla Polaków ma być tani. Tylko jak to zrobić, kiedy prąd szaleńczo drożeje? Ano, wystarczy wsłuchać się w wolę polityczną państwowego właściciela i nie przynieść wniosków o podwyżkę taryf. Przed takim scenariuszem prezes URE ostrzegł, wspominając również o „zmuszaniu” przedsiębiorstw do nie wnioskowania o podwyżki. W ten sposób sprawa cen prądu stała się polityczna, bo pojawił się sygnał, że mogą być przypadki politycznej presji, aby ceny pozostawić niskie.

Sęk w tym, że gospodarstwa domowe zużywają z grubsza 25 proc. energii elektrycznej, więc ewentualne pozostawienie cen bez zmian albo ich niewielka kosmetyka spowoduje, że ktoś będzie musiał za to zapłacić. W pierwszej kolejności firmy energetyczne, ale nie ma co się łudzić, że przerzucą one koszty na swoich innych klientów poza taryfą G, czyli przemysł,  małe i średnie przedsiębiorstwa. Albo poniosą straty.

Wspomniana reakcja inwestorów giełdowych wynika także zapewne z… szoku, że szef URE, jak by nie było urzędu państwowego, odważył się na takie deklaracje. Wiadomo przecież, jakie mogą być tego konsekwencje, a karuzela personalna za obecnego rządu kręci się w zawrotnym tempie. Jednak postawę szefa URE trzeba przyjąć z uznaniem, bo po prostu ma rację. Nie można tworzyć sztucznej nierównowagi na rynku cen, bo to bardzo niekorzystne dla całej gospodarki i groźne dla wyników koncernów energetycznych. Żadna z grup odbiorców nie może być faworyzowana przy ustalaniu cen, bo to pachnie centralnym sterowaniem w gospodarce, co skończyło się w opłakany sposób w 1989 r. Nawet jeśli po drugiej stronie stawką polityczną jest 21 miesięczny maraton wyborczy, w którym tania energia ma być kiełbasą wyborczą.