Energetyka

Jeśli istotnie w tym roku sprowadzimy z zagranicy 17-18 mln ton węgla, to ustanowimy gorzki rekord, który podważa sens inwestowania w nowe moce węglowe. Bo trudno bronić tezy o bezpieczeństwie energetycznym, gdy konieczne jest sprowadzanie węgla m.in. z Rosji.

Po trzech latach trzymania górnictwa i energetyki węglowej pod politycznym parasolem ochronnym spadają nie prawdziwe plagi egipskie. Jakby mało było rosnących cen uprawnień do emisji CO2, które podbiły ceny prądu o ponad połowę zaledwie w rok, kopalnie mają problem z zapewnieniem odpowiedniej ilości surowca. To pokłosie z jednej strony braku inwestycji w latach głębokiej dekoniunktury na rynku węgla, ale prawda jest też bardziej brutalna: krajowe kopalnie, przede wszystkim na Śląsku, fedrują w coraz trudniejszych warunkach geologicznych i metanowych, co odbija się na poziomie wydobycia. Plany budowy nowych kopalń, z zaawansowanymi rozwiązaniami technologicznymi, zostały na papierze, bo prywatni inwestorzy w tej branży nie cieszą się przychylnością państwa, które chce mieć węgiel pod kontrolą.

Efekt jest taki, że obraz milionów ton węgla na zwałach przeszedł do historii i surowca brakuje. Tymczasem oddawane są coraz to nowe węglowe bloki energetyczne, które choć cechują się tzw. wysoką sprawnością, czyli potrzebują mniej paliwa, aby wytworzyć tę samą ilość energii, to trzeba im zapewnić stabilność dostaw. Co więcej, trudna sytuacja na rynku węgla wcale nie zniechęca rząd do forsowania inwestycji w nowy blok w Ostrołęce, który – oby – ma być ostatnim dużym w historii naszej energetyki węglowej. Przynajmniej częściowym wytłumaczeniem obrony tej inwestycji jest fakt, że ostrołęcka siłownia była obietnicą wyborczą w 2015 r. Zresztą podobnie jak zadbanie o interesy górnictwa, co dało partii rządzącej głosy w wyborach parlamentarnych wśród potężnego czteromilionowego elektoratu na Śląsku.

Jednak czas boleśnie weryfikuje siłę i znaczenie lobby węglowego. Jeszcze kilka lat temu głosy, że budowane bloki, których żywotność wynosi 30-40 lat rozpoczną pracę na surowcu krajowym, ale zakończą na importowanym, były traktowane z przymrużeniem oka. A jednak czarny scenariusz się spełnia i to szybciej niż można było przypuszczać. O ile w zeszłym roku sprowadziliśmy z zagranicy 13,3 mln ton węgla, to w tym może to być nawet o jedną trzecią więcej. Niestety, nie ma tutaj pola manewru, bo trzeba zapewnić stabilność dostaw, bez tego zachwiane zostałoby bezpieczeństwo energetyczne. Sęk w tym, że coraz więcej węgla, w tym roku także padnie rekord, wjeżdża ze wschodu, co politycznie jest bardzo kłopotliwe, gdyż trudno w tym wypadku mówić o zwiększaniu bezpieczeństwa energetycznego, a wręcz przeciwnie. Węgiel rosyjski dojeżdża do naszych granic bardzo tanio i może konkurować z rodzimym surowcem, którego koszty wydobycia rosną z powodu m.in. bardzo dużych na tle inflacji i wydajności pracy podwyżek płac górników (koszty osobowe stanowią z grubsza połowę kosztów kopalń). Rosnąca zależność naszej energetyki od importu surowca, także z Rosji, jest odwróceniem trendu, który mamy na rynku gazu, gdzie dzięki gazoportowi, a w przyszłości i Baltic Pipe, to uzależnienie spada i 2022 r. może być pod względem przełomowy. Zatem wychodzi na to, że kurczowe trzymanie się energetyki węglowej zaczyna wszystkim, paradoksalnie także rządowi, wychodzić bokiem.

Jedynym rozwiązaniem jest przebudowa miksu energetycznego w kierunku niskoemisyjnym, ale tego nie da się zrobić z roku na rok. Tym bardziej mszczą się trzy lata politycznie inspirowanej legislacyjnej i biznesowej wojny z OZE, które zrujnowało zaufanie prywatnych inwestorów. Decyzji o budowie elektrowni atomowej jak nie było tak nie ma, więc węgiel na długo pozostanie podstawą w miksie energetycznym, tyle, że niestety w coraz większej mierze importowany.