Energetyka

Jeśli potwierdzą się nieoficjalne doniesienia medialne, że spółki energetyczne złożyły do Urzędu Regulacji Energetyki wnioski taryfowe na 2019 r. z cenami wyższymi rzędu nawet 30-40 proc., to wielomiesięczne polityczne zaklinanie, że prąd będzie „tani”, pozostanie jedynie tanią propagandą. Bo polityka zawsze przegrywa z realiami gospodarki, czy to się komuś podoba czy nie. A ogromny skok cen prądu jest faktem tak samo jak to, że słońce wschodzi na wschodzie.

Doniesienia „DGP”i „Rzeczpospolitej” o treści wniosków taryfowych są sygnałem, że szefowie spółek energetycznych nie poszli w zaparte i nie odważyli się nie dostrzec, że gospodarstwa domowe też muszą w przyszłym roku zapłacić za prąd drożej. O ile? Tego jeszcze nie wiadomo, bo teraz wnioski przeanalizuje prezes URE i to od jego decyzji będzie ostatecznie zależało po ile będzie sprzedawane ok. 25 proc. prądu produkowanego w Polsce, bo tyle z grubsza odbierają indywidualni konsumenci. Jeśli istotnie wnioski zawierają tak duży wzrost cen jak donoszą media, to wynika z tego, że szykuje się pewna taktyczna rozgrywka między spółkami a szefem URE. Pod co tak wysoko licytują, skoro minister energii zapewnił solennie, że cena dla gospodarstw domowych nie wzrośnie więcej niż 5 proc.? Otóż po to, aby było z czego ścinać wnioski taryfowe. Z jednej strony szefowie spółek energetycznych wysyłają komunikat: „zobaczcie, uczciwie stawiamy sprawę, nie narażamy naszych spółek na straty”, z drugiej przerzucają ciężar odpowiedzialności za decyzje na szefa URE, który jest zresztą w pewnym sensie sam sobie winien, bo dał jasno do zrozumienia, aby spółki wzięły pod uwagę w taryfach także swoje interesy, a nie dały się wciągnąć w polityczną narrację „tani prąd dla Polaków”. W przeciwnym razie naraziły by się na straty, a wyższe koszty zostałyby przerzucone na przemysł, który i tak już został dociśnięty przez skok cen rzędu ponad 50 proc. Ofiarami drogiego prądu są także spółki komunikacyjne oraz samorządy, które są dużymi klientami ze względu np. na potrzeby oświetlenia miast czy działalność obiektów komunalnych.

Temat drogiego prądu stał się bardzo niewygodny politycznie, gdyż wybuch tuż przed wyborami samorządowymi, ale tak naprawdę był jeszcze wtedy czysto teoretyczny, bo odbiorcy prądu nie poczuli tego w kieszeniach, gdyż chronieni są taryfą G na 2018 r. ze „starymi” cenami. Dlatego wnioski i decyzja szefa URE są teraz tak ważne, gdyż przed nami w 2019 r. eurowybory i parlamentarne. Droższy prąd uderzy w portfele Polaków nie tylko poprzez wyższe rachunki domowe, ale także ceny biletów na komunikację (pociągi, tramwaje) czy produkty wytwarzane zarówno przez energochłonny przemysł (hutnictwo, cementownie) jak i małe i średnie firmy (piekarnie).

Podsumowując: wzrost cen na rynku hurtowym musiał zostać uwzględniony we wnioskach taryfy G, a polityczne zaklinanie rzeczywistości na nic się zdało. Momentem kapitulacji było ogłoszenie przez resort energii prac nad systemem rekompensat dla odbiorców i energochłonnego przemysłu. A Polska ma z czego płacić, bo przecież zarabia grube miliardy na sprzedaży swojej puli praw do emisji CO2. Tylko, że do tej pory na tych pieniądzach pasło się państwo, a teraz prawdopodobnie przynajmniej część trafi do tych, którzy cierpią przez wzrost cen prądu wynikający m.in. ze wzrostu cen do emisji CO2. Niech historia z prądem będzie nauczką dla rządzących, że zawsze przegrają z rynkiem. Na końcu i tak zawsze zapłaci konsument. To też cena za kurczowe trzymanie się energii z węgla, który jako paliwo mocno podrożał, i rozpętaną wojnę z inwestorami odnawialnych źródeł energii. Efekt może być taki, że będziemy mieć najdroższy prąd w Europie, co odbije się na konkurencyjności gospodarki.