Energetyka

Dwa tygodnie po ekspresowym uchwaleniu ustawy zamrażającej ceny prądu zamieszanie zamiast maleć, to rośnie. Mnożą się wątpliwości prawne, a przedsiębiorcy i konsumenci trzymani są w niepewności co dalej.

Nadal resort energii nie przygotował rozporządzeń do ustawy, nie wiadomo czy Bruksela nie zechce prześwietlić ustawy pod kątem pomocy publicznej, media donoszą, że na rynku pojawiają się jednak wyższe ceny, a szef Urzędu Regulacji Energetyki wręcz wezwał do pilnej nowelizacji dopiero co uchwalonych przepisów, bo pod znakiem zapytania mogą stanąć konieczne inwestycje w sieci. Taki jest krajobraz po uchwalonej naprędce ustawie, która kosztem dziewięciu miliardów złotych ma uspokoić rzesze wyborców w roku wyborczym. Jak na razie jednak wychodzi na to, że nowe prawo tworzone było w trybie awaryjnym, a jego motorem stało się polityczne zapewnienie premiera Mateusza Morawieckiego w Sejmie, że Polacy nie zapłacą w tym roku więcej za prąd. Ma to także dotyczyć biznesu i samorządów. Tyle, że ostatnie tygodnie udowadniają, że łatwo jest złożyć deklarację polityczną, ale znacznie trudniej ją wprowadzić w życie.

Abstrahując od braku faktycznych konsultacji nad ustawą, to rząd wkroczył jak na bardzo grząski rynek, który z jednej strony jest uregulowany (mamy taryfę G dla odbiorców indywidualnych), z drugiej dla biznesu i samorządów ceny powinien kształtować rynek (mamy wszak Towarową Giełdę Energii i obligo 100 proc.), do tego cztery potężne koncerny energetyczne są notowane na giełdzie, więc mają swoich mniejszościowych akcjonariuszy (państwowy właściciel przynajmniej teoretycznie powinien myśleć także o ich interesach, czyli przede wszystkim dywidendach). Ale przede wszystkim ceny energii są niezwykle ważne dla utrzymania konkurencyjności polskiej gospodarki, ponieważ przez ostatnie dekady tania energia była – obok taniej pracy – przewagą naszych przedsiębiorców. Dziś, nie dość, że praca stała się droga i poszukiwana, to w górę poszybowały ceny energii. Zatem proste przewagi konkurencyjne naszej gospodarki zostały wyeliminowane, a jeśli chodzi o technologie i robotyzację to jesteśmy daleko w tyle. Efekt może być taki, że prognozowane spowolnienie gospodarcze, które ma się rozpocząć w tym roku będzie nie tylko głębsze, ale także dłuższe, bo jazda gospodarki na jednym silniku konsumpcji prywatnej, zasilanej hojnymi transferami socjalnymi, może się źle skończyć.

Tymczasem w resorcie energii, poza doraźnymi działaniami jak ustawa zamrażająca ceny prądu, nie widać większej refleksji nad przyczynami tego stanu rzeczy. Resort chce jak najszybszego przyjęcia nowej strategii energetycznej, która tak naprawdę jest nie do przyjęcia po zeszłorocznych doświadczeniach z cenami CO2. Koszt uprawnień do emisji CO2 rośnie i najprawdopodobniej nie uda się go powstrzymać, bo taki jest cel polityczny Unii Europejskiej. Dekarbonizacja ma doprowadzić do przerzucenia się gospodarek unijnych na źródła nisko- i zeroemisyjne, tak jak zrobiła to już np. Dania. Tymczasem u nas w strategii energetycznej twardo obstawia się, że jeszcze przez dwie dekady ilość spalanego węgla ma pozostać na niezmienionym poziomie. Niezależnie od tego, czy tona CO2 będzie po 25 euro jak obecnie, czy poszybuje do 40-50 euro. Nasze elektrownie węglowe mogą stać się trwale nierentowne, a coroczne uchwalanie ustawy zamrażającej ceny prądu po prostu nie wchodzi w grę, ponieważ budżet tego nie udźwignie. Za drogi prąd przyjdzie nam kiedyś w końcu zapłacić, a próby ręcznego, zresztą dość nieudolnego sterowania cenami prądu, przejdą do historii jak to rynek wygrywa z polityką. Oby tylko największym przegranym nie była cała nasza gospodarka.