Energetyka

Żądania górniczych związkowców podwyżek już na 2020 r., a nawet na 2021 r., świadczą o tym, że starają się maksymalnie zabezpieczyć swoje interesy jeszcze przed wyborami parlamentarnymi. To myślenie czysto w kategoriach koniunktury politycznej, a nie koniunktury na węgiel czy też odpowiedzialności za sytuację finansową kopalń, która zaczyna się psuć.

Mamy kolejny akt kazirodczego związku między polityką a górnictwem, który jest pokłosiem niepisanego politycznego paktu zawartego przez górniczych związkowców jeszcze przed poprzednimi wyborami w 2015 r. Rozwścieczeni planami zamknięcia części kopalń bankrutującej Kompanii Węglowej zwrócili się do ówczesnej opozycji i udzieli jej otwartego poparcia. Ceną jest w ostatnich latach nienaruszanie interesów krajowego lobby węglowego, czyli kurczowe trzymanie się energetyki węglowej jako podstawowego źródła w miksie energetycznym, zapewnienie miejsc pracy, ale przede wszystkim zaspokojenie wszystkich, nawet najbardziej ekstrawaganckich żądań płacowych, czy to w postaci podwyżek pensji, czy też ekstra nagród. Taki pakt trwał przez kilka lat dość dobrze, bo jego finansowe skutki skutecznie były maskowane przez drożejący węgiel na światowych rynkach. Nawet deficytowe kopalnie wychodziły na plus i miały zyski, co dla związkowców było dostatecznym argumentem za żądaniami płacowymi. Ale ten czas to  już historia, czego górnicy zdają się kompletnie nie dostrzegać. Węgiel energetyczny od początku roku potaniał o z grubsza 20 proc. i idzie w kierunku poziomu 60 dol. do tonę, poniżej którego wiele kopalń znowu znajdzie się w tarapatach. Zresztą niektóre kopalnie już generują wysokie straty, co dla państwowego właściciela już stało się zauważalnym problemem. Ale niestety nie dla związkowców, którzy żądają kolejnych podwyżek.

I szanse na to, że je wytargują, niezależnie od szybko pogarszającej się sytuacji na rynku węgla, są naprawdę duże. A to z powodu kalendarza wyborczego. Jesienią mamy wybory parlamentarne, na Śląsku mieszka cztery miliony wyborców i w tym regionie startuje urzędujący premier. Więc kiedy nie zawalczyć o podwyżki, jak nie teraz, przed wyborami? Za utrzymanie tzw. spokoju społecznego trzeba będzie zapłacić, tyle, że nie z partyjnej kasy, tylko z kasy firm górniczych i portfeli podatników. O tym, że partia rządząca jak ognia boi się zatargów z górnikami pokazał przykład wypłaty nagrody dla pracowników JSW, który – oczywiście zupełnie przypadkowo – zbiegł się w czasie z konwencją PiS w Katowicach, podczas której związkowcy planowali demonstrację, ale ostatecznie zrezygnowali. Przykład JSW pokazał, że trzeba się politycznie śpieszyć z żądaniami płacowymi, więc w kolejce ustawili się górnicy z PGG, którzy chcą 12 proc. podwyżki płac w 2020 r., a do tego związkowcy chcieliby najlepiej wiedzieć jakie podwyżki mogą oczekiwać w 2021 r. Przypomina to dzielenie skóry na niedźwiedziu, bo po pierwsze nikt nie wie po ile będzie węgiel w kolejnych latach i czy kopalnie nie znajdą się po raz kolejny pod wodą i będę znowu wyciągać do państwa ręce po pieniądze, strasząc strajkami. Tymczasem trend dekarbonizacyjny w Unii Europejskiej nabiera na sile, wszyscy – poza górnikami – widzą skutki zmian klimatycznych i konieczność odejścia od węgla. Dlatego cena CO2 zbliżyła się już do 30 euro za tonę, co sprawia że czarna energia jest coraz droższa w Polsce, a firmy energetyczne dostają po kieszeni. Zamiast myśleć o podwyżkach, górniczy związkowcy powinni zastanowić się jak ratować branżę, której grozi po prostu katastrofa. Górnicy powinni  pracować sześć dni w tygodni, na szeroką skalę powinna zostać wprowadzona automatyzacja i robotyzacja, a część zatrudnionych powinna się stopniowo przekwalifikowywać, aby znaleźć miejsca pracy poza przemysłem wydobywczym. Bez tego obecnie wyszarpywane podwyżki mogą być naprawdę ostatnimi w historii, bo kolejnych po prostu nie będzie miał kto dać, jeśli kopalnie po prostu zbankrutują.