Finanse publiczne

Projekt zrównoważonego budżetu na 2020 r. na pierwszy rzut oka brzmi fantastycznie. Jednak przy gigantycznej skali sztywnych wydatków socjalnych wystarczy pojawienie się jednego „czarnego łabędzia” w globalnej gospodarce, aby został wywrócony do góry nogami i skończyło się na bolesnej nowelizacji.

To ma być osiągnięcie niespotykane od początku transformacji gospodarczej – rząd premiera Morawieckiego zapowiedział, że w przyszłym roku budżet ma zostać zrównoważony, czyli dochody mają się zbilansować z wydatkami, i nie będzie tak znajomego przez trzy dekady życia na kredyt, które doprowadziło do tego, że dług publiczny doszedł do biliona złotych. Ma być to dowód na słuszny kierunek polityki gospodarczej rządu i generalnie politycznej „dobrej zmiany”. Bo z jednej strony rosną dochody państwa, a z drugiej państwo hojną ręką rozdaje socjalne bonusy, których koszty idą w dziesiątki miliardów złotych. Żaden rząd wcześniej nie przeznaczył tak gigantycznych środków na transfery socjalne, które – co warto podkreślić – nie były jednorazowe, lecz stały się elementem sztywnym wydatkowym dla finansów państwa. O tym, że łatwo jest kupić sobie poparcie wyborców za publiczne pieniądze świadczy fakt, że program 500 plus rozszerzono na pierwsze dziecko, a jednorazowa wypłata 13. emerytury ma szansę stać się wydatkiem corocznym .

Wszystko na papierze rządowych planistów wygląda optymistycznie, bo w dwóch kolumnach po stronie dochodów i wydatków widnieje ta sama kwota: 429,5 mld zł. Jednak już na starcie ta kalkulacja obarczona jest założeniem, że tak naprawdę będzie to możliwe dzięki jednorazowym dochodom, czyli tzw. one offom, które – co wiedzą szczególnie inwestorzy giełdowi – tylko doraźnie poprawiają sytuację finansową i nie wolno się do nich przywiązywać, bo lądowanie jest potem bolesne. W wypadku budżetu na 2020 r. taki one off to opłata przekształceniowa z tytułu przejścia milionów uczestników z OFE do IKE. Rząd przy tym liczy, że ten transfer będzie masowy i ludzie nie będą wybierać ZUS, bo tylko wówczas może liczyć na ok. 20 mld zł przez dwa kolejne lata. Konieczne będzie również zniesienie limitu składek do ZUS (tzw. 30-krotności). Te ekstra dochody są konieczne, bo już na tym etapie zrównoważenie budżetu byłoby niemożliwe, skoro czyste dochody państwa mają urosnąć „jedynie” o 13 mld zł (w zeszłym roku deficyt był na poziomie 28 mld zł, co pokazuje skalę luki potrzebnej do pokrycia).

Takie plany obarczone są nie tylko ryzykiem związanym z jednorazowymi dochodami, ale także dochodami ze „starych” źródeł, czyli czysto podatkowymi. Te ostatnie związane są bezpośrednio ze wzrostem PKB oraz wysokością inflacji. O ile ta ostatnia daje szansę na wyższe dochody, bo na razie nic nie wskazuje, aby jej wzrost został zahamowany, a tym bardziej Rada Polityki Pieniężnej chciała ją zdusić wyższym stopami procentowymi, to z tempem PKB może być poważny problem, i to z kilku powodów.

Po pierwsze mocno słabnie koniunktura w Niemczech, które są dla nas największym partnerem handlowym i wejście niemieckiej gospodarki w recesję (o technicznej mówi się już po III kwartale), to skutki dla naszej  gospodarki dopiero zobaczymy. Po drugie taki budżet kompletnie nie zakłada wystąpienia jakiegokolwiek „czarnego łabędzia” w rodzaju globalnego kryzysu wywołanego wojną handlową, regionalną wojną w Zatoce Perskiej lub kryzysu w strefie euro (np. z powodu zadłużenia Włoch). A miałoby to rujnujący wpływ na dochody budżetu nie tylko w 2020 r., ale także w kolejnych latach. O tym, jak dramatycznie szybko może spaść PKB przekonali się poprzednicy obecnego rządu, kiedy w 2008 r. wzrost gospodarczy z ponad 5 proc. zjechał błyskawicznie do zera. Takiego scenariusza nie można wykluczyć i jest on o wiele bardziej obecnie prawdopodobny niż w poprzednich kilku latach, kiedy o wiele łatwiej było zaproponować zrównoważony budżet, ale wówczas myślano głównie w kategoriach coraz to nowych wydatków socjalnych, aby zabezpieczyć sobie front ze strony zadowolonych wyborców na cykl wyborczy 2018-2020. Tym bardziej, że przyszły rok jawi się jako kumulacja zagrożeń dla globalnego wzrostu gospodarczego, czego wyrazem jest dynamicznie drożejące złoto i spadek kursu złotego, bo inwestorzy uciekają do bezpiecznych przystani, które na rynku walutowym sprowadzają się do dolara i franka.