Górnictwo

Spadające ceny węgla po raz kolejny sprawią, że górnictwo stanie się problemem politycznym, bo kilka lat dobrej koniunktury zostało wykorzystanych głównie do podwyżek płac i wypłat nagród, a restrukturyzacja została odstawiona w kąt. Okres miodowy flirtu polityki ze związkowcami się kończy w roku wyborczym.

Na giełdzie jest powiedzenie, że rynek surowcowy jest rynkiem „króla i żebraka”. Kiedy jest świetna koniunktura na węgiel, ropę czy miedź, to producenci dobrze zarabiają, nawet ci najgorsi i najmniej wydajni. Ale ceny surowców są związane z cyklami koniunkturalnymi, i kiedy wahadło wychyla się w drugą stronę, to mamy rynek „żebraka” ze spadającymi na łeb na szyję cenami surowców. To moment prawdy dla producentów. Kto wykorzystał koniunkturę na inwestycje i obniżenie kosztów, ten ma szanse przetrwać na trudnym rynku, wyczekując jak kania dżdżu kolejnego cyklicznego rynku „króla”. Kto wykorzystał wysokie ceny do zapudrowania słabo prowadzonych biznesów, nie odłożył zysków, tylko je przejadł, ten stanie przed ryzykiem bankructwa.

I taki scenariusz szykuje się po raz kolejny dla polskiego górnictwa. To bolesne i kuriozalne zarazem, bowiem przerabialiśmy to już kilka lat wcześniej i nie wyciągnięto z tego żadnych wniosków (tak samo jak z serii bankructw związanych z budową dróg na Euro 2012). Na początku 2015 r. największa spółka górnicza Europy Kompania Węglowa stanęła na progu bankructwa, uginając się pod wielomiliardowym długiem. Po kilku latach dramatycznych spadków cen węgla energetycznego z poziomu 130 dol. do zaledwie 50-55 dol. za tonę okazało się, że przy wysokich kosztach wielu krajowych kopalń dalsze prowadzenie tego biznesu się po prostu nie opłaca. Upadek Kompanii Węglowej stał się oczywiście jak zawsze w takich sytuacjach na Śląsku problemem politycznym. Wybuchły protesty społeczne, podsycane przez polityków opozycyjnego PiS, co było jednym z powodów utraty poparcia politycznego przez rząd PO-PSL na kilka miesięcy przed wyborami prezydenckimi i parlamentarnymi w 2015 r. Związkowcy górniczy otwarcie poparli opozycję, zawiązując niepisany pakt: „praca i kasa” za „głosy”. Mimo że przestraszeni politycy PO-PSL zrezygnowali z planu likwidacji części kopalń, nic nie mogli już wskórać na Śląsku. Jednak  zrealizowano plan powołania na gruzach Kompanii Węglowej nowej spółki – Polskiej Grupy Górniczej. Do ratowania górnictwa zaprzęgnięto energetykę, mimo że godziło to w interesy akcjonariuszy mniejszościowych spółek giełdowych, które resort energii zaczął traktować jak państwowe folwarki, przyczyniając się do gigantycznej przeceny spółek na giełdzie.

I oto stał się „cud”. Po przejęciu władzy przez PiS nagle wyniki górniczych spółek zaczęły się poprawiać. Tyle, że za tym „cudem” stał przede wszystkim wzrost cen węgla na światowych rynkach, i to połowę. Nagle nierentowne kopalnie, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zaczęły przynosić zyski, a górnicy domagać się wypłat ekstra nagród z zysków oraz przywrócenie przywilejów zawieszonych na czas kryzysu. Nikt uczciwie nie powiedział im wtedy, że tłuste lata trzeba przede wszystkim wykorzystać na zmiany systemu pracy na siedem dni w tygodniu, obniżenie kosztów pracy i powiązanie ich z wydajnością, zwiększenie nakładów inwestycyjnych, robotyzację i automatyzację. Zamiast tego mieliśmy blisko czteroletni flirt władzy z zadowolonymi z siebie i swojej siły związkowcami, dla których rachunek ekonomiczny jest ostatnim rachunkiem, jaki biorą pod uwagę. Na pierwszym miejscu są przywileje, niezależnie od tego czy spółka przynosi zyski czy straty.

Sęk w tym, że za chwilę nie będą miały znowu z czego płacić, ponieważ na rynkach światowych trwa w najlepsze przecena węgla. Od początku roku notowania obniżyły się już z grubsza o jedną trzecią i dotarły do poziomu 63 dol. za tonę (przed rokiem dochodziły do ok. 100 dolarów). To bardzo niebezpiecznie blisko poziomu 50-55 dol., przy którym nieopłacalne jest wydobycie węgla w kopalniach obciążonych potężnymi kosztami pracy i w coraz trudniejszych warunkach geologicznych. Jeśli ceny węgla nie odbiją, a mało na to wskazuje, to będziemy mieli powtórkę z historii zaledwie sprzed kilku lat. Górnicy znowu będą grozili, że „pojadą na Warszawę”, a politycy rządzącej partii będą gorączkowo kombinować jak by tu dosypać grosza do upadających kopalń. W ten sposób skończy się kolejny flirt polityki i górnictwa. Reformy górnictwa jak nie było, tak nie będzie. Aż przyjdzie armageddon.