Górnictwo

To nie koronawirus i spadek zapotrzebowania na prąd doprowadził ponownie branżę górniczą do stanu zapaści, tylko hamowanie zmian przez związkowych liderów i zaklinanie rzeczywistości przez zblatowanych z nimi polityków, że „węgla mamy na 200 lat”.

Branża górnicza cierpi z powodu sytuacji epidemiologicznej wśród załóg, jednak to nie koronawirus sprawił, że pod koniec marca na zwałach węglowych zalegało blisko 8 mln ton węgla, którego nie miał kto odebrać. To pokłosie pięciu lat fatalnej polityki właścicielskiej nad kopalniami, w której pomylono ekonomię z  polityką, ponieważ rządzącym zależało na śląskich kilku milionach wyborców. Warto przypomnieć, że pięć lat temu byliśmy świeżo po próbie sił między ówcześnie rządzącą koalicją PO-PSL, a związkowcami górniczymi,  którzy walczyli, aby nie likwidować nierentownych kopalń. Dla opozycyjnego PiS był to jak dar z nieba, bo ujmując się politycznie za górnikami zyskiwali poparcie polityczne w regionie, gdzie wcześniej silne były sympatie dla PO. Efektem było zawarcie niepisanego paktu między związkowcami a politykami, który przetrwał przez pięć lat. Ale powoli staje się on nieaktualny, im bardziej na jaw wychodzi w jak trudnej sytuacji jest ponownie górnictwo, do którego państwowe spółki dosypały miliardy złotych, które potem musiały odpisać na straty. Górnicy zdają sobie sprawę, że wraz z wyborami prezydenckimi kończy się wyborczy maraton, podczas którego mogli bardzo łatwo szantażować władzę polityczną, aby otrzymywać kolejne podwyżki bez oglądania się na stan branży. Pandemia tylko przyśpiesza zmierz górnictwa w Polsce, które przegrywa ze światowymi trendami w energetyce.

Ostatnie lata to prawdziwy festiwal podwyżek i nagród w górnictwie, grubo ponad stopę inflacji. Osiągać je było bardzo łatwo, ponieważ zarządy państwowych spółek jak ognia bały się górniczych protestów, które były bardzo niewygodne dla rządzącej koalicji. Określeniem, które zamykało wszelkie dyskusje na temat na co stać, a na co nie stać firm węglowych, było zapewnienie „spokoju społecznego”. Tłumacząc to na prosty język: górnicy mieli dostać co chcieli, a w zamian mieli nie wychodzić na ulice. Doskonale wiedzieli, że mają polityczny parasol ochronny dla swoich żądań, a zarządy są jedynie przystankiem do prawdziwej władzy skupionej wcześniej w resorcie energii, a obecnie aktywów państwowych. Na koniec dnia decydujący głos należał do polityków, którzy płacili za „spokój społeczny” nie ze swojej kieszeni. A jak się coś na Śląsku nie podobało, to zawsze można było zażądać „przyjazdu premiera”, tak jakby był to środek lat 90., a nie gospodarka po trzech dekadach transformacji. Kuriozalnym finałem pięciu lat związku górnictwa z polityką było żądanie na przełomie roku, tuż przed pandemią, 12 proc. podwyżki płac. W drugiej połowie lutego, po negocjacjach z wicepremierem Jackiem Sasinem, udało się protestującym zdobyć połowę stawki „na dobry początek” i zaniechano planu demonstracji górniczej w Warszawie, bardzo nieprzyjemnego dla rządzących z uwagi na wybory prezydenckie. I prawdopodobnie ta podwyżka przejdzie do historii górnictwa jako ostatnia, bo dwa miesiące później górnicy stanęli przed propozycją zarządu Polskiej Grupy Górniczej, aby obniżyć pensje i skrócić czas pracy, aby spółka zdołała przetrwać kryzys. Związkowcy zgodzili się na jeden miesiąc zaciskania pasa, ale szansa że ponownie będą rozdawać karty jest praktycznie zerowa, ponieważ bardziej prawdopodobny jest twardszy polityczny kurs wobec węgla po wyborach prezydenckich. Tym bardziej, że cena węgla kamiennego spadła do 47 dolarów za tonę – tak mało nie kosztowała nawet w czasach, gdy rząd PO-PSL planował zamykanie nierentownych kopalń. Dlatego im szybciej dojdzie do debaty na temat przyszłości górnictwa, zamykania nierentownych kopalń z równoległym programem osłonowym, zmian w modelu energetyki i szybszym odchodzeniu od węgla, tym lepiej, bo każdy miesiąc zwłoki tylko powiększa straty.