Górnictwo

Ostatnie lata to przykład jak nie należy ratować przez państwo branży węglowej, jeśli cały pomysł polega na dosypywaniu pieniędzy i braku odważnych reform. Oby epidemia COVID-19 w kopalniach nie stała się pretekstem do kolejnej kosztownej interwencji państwa.

Polska Grupa Górnicza, która powstała na zgliszczach Kompanii Węglowej, po czterech latach ponownie stanęła nad przepaścią. Na razie jest o niej głośno z powodu masowych zachorowań wśród górników na koronawirusa, co budzi po ludzku współczucie dla poszkodowanych i ich rodzin. Aby zapobiec rozprzestrzenianiu się epidemii wśród załóg minister aktywów państwowych zdecydował o zamknięciu dziesięciu kopalń na trzy tygodnie. Uczynił to w fatalnym stylu, który wzburzył nawet związkowców, którzy w liście do premiera zwrócili się z prośbą, aby to on osobiście przejął pieczę nad kopalniami.

Nie zmienia to faktu, że fatalna sytuacja PGG nie wynika wcale z epidemii koronawirusa, tylko ma znacznie głębsze powody, bardzo niewygodne dla rządzących szczególnie w gorącym okresie przedwyborczym. W powstanie PGG i jej wyposażenie w kapitał zainwestowało kilka spółek kontrolowanych przez państwo z branży energetycznej, które już dziś żałują podjętej pod presją polityczną decyzji, ponieważ musiały swoje węglowe inwestycje spisać na straty z powodu trwałej utraty wartości. Początek istnienia PGG mógł wcale nie wskazywać na taki scenariusz, ponieważ nowa spółka miała furę szczęścia rynkowego – po długim okresie dekoniunktury odbiły ceny węgla kamiennego z poziomu ok. 55 dol. za tonę i poszybowały w kierunku 100 dol. Jednak jak się okazało poprawa koniunktury była niezwykle demoralizująca dla PGG i lobby węglowego w ówczesnym resorcie energii, ponieważ doskonale maskowała brak działań restrukturyzacyjnych, zresztą skutecznie blokowanych przez związkowców, którzy najlepiej chcieliby, „aby było tak jak było”. Poza oczywiście płacami i ekstra bonusami, bo te powinny rosnąc niezależnie od sytuacji ekonomicznej. I rosły, a ostatnia podwyżka została wyszarpana w PGG w lutym 2020, tuż przed wybuchem epidemii, pod presją strajku i demonstracji w Warszawie, która byłaby bardzo nie na rękę rządowi i starającemu się o reelekcję prezydentowi. Co prawda skończyło się na „jedynie” 6 proc. podwyżce, a nie żądanej 12 proc., ale i tak nie sposób znaleźć dla niej uzasadnienia w kondycji finansowej spółki. A każda podwyżka płac jest jak kamień młyński dla finansów kopalń, bo koszty osobowe stanowią w górnictwie z grubsza połowę całości. Gdy cena węgla jest wysoka, łatwo je maskować, gdy spada, wychodzi szydło z worka. Spadek cen węgla kamiennego do 50 dol. za tonę obnażył wszystkie słabości PGG i fatalna politykę prowadzoną przez b. ministra energii Krzysztofa Tchórzewskiego. Brak reform i redukcji kosztów, uległość płacowa i spadek wydajności, stworzyły wybuchową mieszankę, która spowodowała, że związkowcy boją się teraz, że trzytygodniowe zamknięcie kopalń będzie wstępem do ich całkowitego zamknięcia. Oczywiście resort aktywów zaprzecza jak może, ale wcześniej czy później będzie musiał podjąć decyzje o zamknięciu przynajmniej najbardziej nierentownych kopalń, na co wskazuje wielu ekspertów. Chyba, że zdecyduje się na kolejne uwikłanie górnictwa w pomoc publiczną lub ze strony innych państwowych podmiotów, ale to może okazać się trudne z powodu Brukseli, a także fatalnych doświadczeń z pierwszym dosypaniem pieniędzy przez spółki z energetyki. Oby COVID i epidemia w kopalniach nie stały się pretekstem do kolejnego bezsensowego pompowania kasy w górnictwo, które potrzebuje odważnych reform, a nie łatwych pieniędzy, które i tak szybko przepali w obecnej kondycji i znowu stanie pod fiansową ścianą.