Polityka monetarna

Oto mamy zadziwiającą sytuację: w Polsce bank centralny niespodziewanie obniżył główną stopę procentową pomimo, że inflacja nadal trzyma się powyżej 10 proc., a w strefie euro stopa procentowa też się ruszyła, tyle że… w górę, i to przy inflacji znacznie odbiegającej w dół od naszej. Dlaczego tak się stało i jakie będzie mieć to skutki dla zwalczania inflacji?

Zbliżające się wybory parlamentarne w Polsce skłaniały wielu ekonomistów i analityków do prognozowania pierwszego cięcia stóp procentowych, ale mówiono co  najwyżej o „ćwiartce”, a nie aż 0,75 pkt. proc. jak ostatecznie się stało. Zaskoczenie było tak wielkie, że wywołało ogromne turbulencje na rynku walutowym: złoty zanurkował do euro i dolara, a dodatkowo oliwy do ognia dolały wiadomości z banku centralnego uzasadniające decyzję i wskazujące na możliwość dalszych obniżek, i to nawet jeszcze w tym roku. Najważniejszym argumentem ma być spadające tempo inflacji, bo choć po sierpniu wyniosła 10,1 proc., czyli nie spadła do jednocyfrowej (co miało być zielonym światłem do obniżki), ale kto by się tam przejmował drobnym np. 0,2 pkt. proc. w gorącym okresie walki politycznej, kiedy kredytobiorcy z radością przywitają obniżkę rat kredytu. Pierwsze cięcie nastąpiło pomimo nadal bardzo wysokiej, uporczywej inflacji nie tylko konsumenckiej (CPI), ale także bazowej (bez uwzględniania cen żywności i energii), która jest „lepka” – jak lubią określać to zjawisko ekonomiści – i trudna do zbicia. Wysoka inflacja bazowa burzy też rzekomą odpowiedzialność pandemii COVID-19 i wojny w Ukrainie za obecny poziom cen, bo po odreagowaniu gospodarczym i spadku cen surowców wskazuje na wewnętrzne powody inflacji, przede wszystkim luźną politykę fiskalną, czyli gigantyczne transfery socjalne, aby zjednać sobie wyborców za wszelką cenę. Co więcej, pojawiły się nawet przewidywania dalszego spowolnienia inflacji z bardzo dokładnymi wyliczeniami na kolejne miesiące. Zobaczymy co z tych przewidywań wyjdzie..

Na razie mieliśmy momentami ostrą wyprzedaż złotego, co warto zauważyć, bije w prognozy szybkiego spadku tempa inflacji, skoro jesteśmy narodem konsumentów i sprowadzamy dobra na potęgę za euro i dolary. Argumentem za obniżką stóp, ale oczywiście nie o tej skali, byłby dalszy przewidywany spadek PKB, ponieważ właśnie tańszy kredyt ma być jednym ze sposobów podtrzymania gospodarki. Faktem jest, że jesteśmy już obecnie w technicznej recesji, czyli zaliczyliśmy dwa kwartały z rzędu spadku PKB, przy czym głębszy w II kw., ale przynajmniej w propagandowym przekazie najgorsze już ma być za nami, czyli PKB ma wyjść na plus w II półroczu i na koniec roku może być ok. 0,5 proc. Zatem skoro z PKB nie jest – przynajmniej oficjalnie – tak źle, to po co taka obniżka stóp poza gestem dla kredytobiorców, mających zresztą już do dyspozycji tzw. „wakacje podatkowe”?

Z reakcji inwestorów zagranicznych, którzy wyprzedając złotego i obligacje skarbowe pokazali rządowi i bankowi centralnemu „żółtą” kartkę widać, że polityka monetarna w Polsce coraz mniej się podoba, a dodatkowo zaczynają się obawiać o politykę fiskalną, skoro rząd na lewo i prawo rozdaje hojnie pieniądze na transfery socjalne, ale tymczasem będzie musiał w 2024 roku coraz mocniej wyciągnąć rękę po pieniądze, i to przede wszystkim zagranicy, bo zaplanowano deficyt w wysokości 165 mld zł, a do tego trzeba grubo ponad drugie pozyskać z rolowania obligacji, bo przecież rząd nie oddaje starych długów, a zamienia na nowe. Podsumowując: mamy główną stopę procentową na poziomie 6 proc. przy inflacji 10,1 proc. (w sierpniu) i spadku PKB w II kwartale o 0,5 proc. (rok do roku). Do tego rozchwiany kurs złotego oraz wysoką rentowność obligacji.

Spójrzmy teraz na sytuację w strefie euro. Europejski Bank Centralny podniósł stopę depozytową do 4  proc., przy inflacji konsumenckiej „tylko” 5,3 proc. oraz bazowej 5,3 proc., oraz wzroście PKB w II kw. o 0,6 proc. Zatem podjęto decyzję o podrożeniu kredytu przy teoretycznie lepszych wskaźnikach inflacyjnych niż u nas. Powód? Tam priorytetem jest doprowadzenie jednak do 2 proc. celu inflacyjnego, ryzykując nawet, że może to doprowadzić do recesji w strefie euro. Może dlatego instytucjonalną dbałość o stabilność cen lepiej widać we Frankfurcie niż w Warszawie, gdzie dojście do celu inflacyjnego (2,5 proc. plus/minus 1 pkt proc.) ma nastąpić dopiero w 2025 roku, ale po ostatnich monetarnych niespodziankach może się odwlec nawet na dalsze lata. Luźna polityka fiskalna pomieszana z luźną polityką monetarną stwarzają ogromne zagrożenie dla Polski, na razie widoczne głównie dla zagranicznych inwestorów, którzy wyprzedają złotego i obligacje. Zatem z dwóch banków centralnych, któryś musi się poważnie mylić w ocenie sytuacji i konsekwencji dla gospodarek, bo podjęły odwrotne decyzje.