Zatrudnienie, głupcze!

Kto dziś pamięta hiperinflację z przełomu lat 80. i 90. poprzedniego wieku? Idę o zakład, że niewielu, a już na pewno trudno uwierzyć w to, że w styczniu 1990 r. inflacja miesięczna – to nie pomyłka – wynosiła aż… blisko 80 proc. Dziś wydaje się to jak zły sen, bo patrzymy na roczną inflację 2 proc., która została poprzedzona deflacją trwającą aż 28 miesięcy. Takim samym „złym snem” zaczyna być wysokie bezrobocie, które przez długie lata było nie tylko problemem gospodarczym, ale także społecznym. Przy stopie bezrobocia 8,2 proc. wiele firm, szczególnie przemysłowych, rozpaczliwie woła o pracowników. „Złym snem” wydaje się historia usłyszana w Stalowej Woli, krótko przed wejściem Polski do Unii, kiedy stopa bezrobocia przekraczała nawet 20 proc., jak to do otwierającej się stacji paliw na dwa miejsca pracy wpłynęło ponad 200 podań, mimo że nie było żadnego ogłoszenia. Wystarczyła poczta pantoflowa, aby w mieście, gdzie znalezienie pracy graniczyło wówczas z cudem, pracodawca mógł do woli wybierać, zapewne także wśród wielu fakultetów i języków obcych. Z tego samego okresu utkwiła mi w pamięci także rozmowa sprzedawczyni w jednej z krakowskich cukierni z parą turystów. Młoda dziewczyna, słysząc że para rozmawia po francusku, natychmiast płynnie przeszła na ten język, wzbudzając zachwyt kupujących. „Czy we wszystkich sklepach w Krakowie mówi się tak w obcych językach? To fantastyczne!” – zapytał turysta. Dziewczyna odpowiedziała: „Tak, w wielu. Mogę rozmawiać także po angielsku i hiszpańsku. Mam dwa fakultety, pracuję tu od roku, bo nie mogę znaleźć żadnej innej pracy”. Speszeni turyści pokręcili z niedowierzaniem głowami, zapłacili i wyszli.

Dziś takie sytuacje jak ze Stalowej Woli czy Krakowa zaczynają przypominać „zły sen”, bo w Polsce mamy „rynek pracownika”. To pracodawca szuka, zachęca, prosi, kusi… I nie chodzi tylko o specjalistów z branży IT, których firmy wprost wyrywają sobie z rąk, Od prezesa jednej z wielkich firm IT z Rzeszowa usłyszałem ostatnio, że wynajmuje… sto mieszkań dla swoich pracowników. Wszystko po to, aby ściągnąć i utrzymać wartościową dla firmy kadrę. Co dalej? Rozdawanie samochodów? A może loty na księżyc? Problem z zatrudnieniem to nie tylko domena firm z branży IT, ale także przemysłowych, szczególnie zlokalizowanych w Polsce zachodniej, która jest zagłębiem kooperacyjnym dla niemieckiej gospodarki. Czym konkurujemy? Oczywiście jakością wyrobów, ale wszystko pod warunkiem, że będą tańsze, czyli przede wszystkim ceną. A na cenę wpływ ma koszt zatrudnienia, który po pierwsze idzie w górę, a po drugie firmom coraz trudniej jest znaleźć nowych pracowników do planowanych nowych inwestycji. I zastanawiają się czy warto je realizować. Dlatego w wielu miastach coraz częściej można usłyszeć języki zza naszej wschodniej granicy, to najczęściej Ukraińcy, którzy przyjechali do nas za pracą i – przynajmniej chwilowo – łagodzą szokujące wielu pracodawców skutki „rynku pracownika”. A jeśli Ukraińcy zaczną traktować Polskę jako jedynie kraj tranzytowy do pracy np. w Niemczech? Jak to powiedział jeden z managerów: „Mam nocne koszmary, że jedynym miejscem, gdzie Ukraińcy będą się zatrzymywać w Polsce, to stacje benzynowe”.

Co wtedy zrobią polskie firmy? Podczas panelu o strategii dla rynku pracy w Polsce zorganizowanym przez Fundację Przyjazny Kraj padło wiele przewidywań, które można nazwać „kassandrycznymi”. Maciej Bukowski z WiseEuropa podczas swojej prezentacji zatytułowanej „Rynek pracy na rozdrożu” przewidywał, że aby zrównoważyć zmiany demograficzne w Polsce do roku 2050 (efekt starzenia się społeczeństwa) trzeba, aby osiedlało się u nas od 30 tys. do 100 tys. imigrantów rocznie. Tak, tak, mówimy o modelu imigracji osiedleńczej, czyli takich osobach, dla których praca u nas nie będzie tymczasowa, tylko na całe życie, którzy zapuszczą w Polsce korzenie, założą rodziny i wejdą trwale do struktury społecznej. W tym modelu mówimy o wielkich liczbach: ok. 3,5 mln imigrantów i 0,7 mln ich dzieci do 2050 r. A jeśli nie imigranci, to co? Można szukać jeszcze rezerw zatrudnienia np. w aktywizacji zawodowej kobiet czy osób po 50. roku życia. To jednak wydaje się, że może co najwyżej złagodzić skutki demograficznego czarnego scenariusza dla gospodarki. Oczywiście najwięksi optymiści będą jeszcze mówić o poprawie dzietności, o potencjalnym „baby boomie” w wyniku rządowego programu „500+”, ale trzeba by chyba liczyć przy tym na zmianę modelu rodziny z „2 plus 1”, na „2 plus 3”, jak nie więcej.

Jest jeszcze jeden ratunek: pomocną dłoń, a właściwie ramię, mogą podać nam… roboty. Automatyzacja i robotyzacja może w gospodarce wywołać ogromne zmiany, zmniejszając zapotrzebowanie na pracowników, a czasem nawet wręcz eliminując niektóre zawody, jak np. kierowców ciężarówek, jeśli na masową skalę pojawią się na naszych drogach pojazdy autonomiczne. Wiem, że brzmi to trochę jak „science fiction”, ale kiedyś właściciele i pracownicy wielkich stalowni w USA też pewnie nie wierzyli, że ich branża się skończy. A wystarczyło, aby puszka aluminiowa wyparła puszkę stalową. Roboty nie będą chorować, strajkować, żądać podwyżek, ani wnosić spraw o mobbing. Problem dla całej gospodarki z robotami jest jednak zasadniczy: nie płacą podatków ani danin na ZUS. Więc kto utrzyma rosnącą liczbę polskich emerytów? Być może dojdzie do tego, że roboty zostaną po prostu opodatkowane, bo alternatywą będzie chyba już tylko dodruk pieniędzy. Ale zanim politycy staną przed takim problemem, poradzić będą musieli sobie polscy przedsiębiorcy, bo robotyzacja i automatyzacja będzie szalenie kosztowna, zanim zaczną odcinać od tego kupony. Czy będzie ich na to stać? Wychodzi na to, że na początku wielkiej zmiany technologicznej zarobią bankierzy.

Pewne jest jedno. Opisane sytuacje ze Stalowej Woli i Krakowa będziemy wspominać z takim samym niedowierzaniem jak 80 proc. inflację miesięczną z początku lat 90 r. ubieglego wieku. I to jest dobra wiadomość dla wszystkich, którzy nie wiedzą czy znajdą pracę.

Tomasz Prusek